Blog zawieszony do odwołania

Sprawy, jakie wkradły się w moje (i tak już beznadziejne) życie, totalnie zabrały mi resztki czasu, na to opowiadanie. Nie usuwam go, bo znając mnie będę miała chęć do niego powrócić. To po prostu "mały" kryzys. Czy popadłam w depresję? Nie wiem, może. Mam napisane dużo rozdziałów z dalekiej przyszłości bohaterów. Nie chcę ich porzucić, wręcz wyrzucić w kąt. Chcę by żyli dalej, ale jeszcze nie teraz. Ktoś, kto w ogóle czyta to opowiadanie (bardzo mi miło), musi się niestety na chwilę obecną zadowolić rozdziałami które już tutaj są. Może wrócę na jakieś Święta. Taki prezent xD zobaczymy... bye! Do napisania!

P.S. Póki co mogę zaprosić na bloga, który będzie funkcjonował, bloga mojego i mojej przyjaciółki, o zespole 30 Seconds To Mars (http://thirtysecondstomars-by-mary-and-alice.blogspot.com). Wiadomości, ciekawostki, głównie od roku 2002, choć starsze w odpowiedniej zakładce też się znajdują. Miło powspominać, bo jak wiadomo zespół ma teraz przerwę (oby nie długą, chcemy nowości, plotek a przede wszystkim nowej płyty) :)

piątek, 22 lipca 2011

Rozdział 7: Być, czy nie być

Gabrielle leżąc bezczynnie na szpitalnym łóżku pomimo polepszającego się stanu zdrowia czuła się coraz gorzej. Nie miała nikogo, do kogo mogłaby się zwrócić, porozmawiać. Znowu została sama. Choć w szpitalach na ogół jest dużo ludzi, ona nie miała nikogo. Wolałaby zaszyć się w jakiejś ciemnej norze i być zwykłą szarą myszką. Nie chciała, by przychodziły do niej pielęgniarki ani lekarze. Ich obecność przyprawiała ją o poczucie nie bezpieczeństwa a strachu. Bała się dziwacznych sprzętów, które oni wnosili. Często widziała popłoch na korytarzu i przywożonych rannych. Nienawidziła widoku cudzej krwi. Zazwyczaj wtedy było jej niedobrze i chciało się wymiotować. To wszystko, co ją teraz otaczało sprawiało, że coraz bardziej zaczynała wierzyć w to, że życie nie ma najmniejszego sensu. Po jednej z porannych wizyt lekarzy zaczęła intensywnie rozmyślać:
Co ja mam z życia? Nikt mnie nigdy nie chciał, zawsze byłam popychana. Nigdy nikt mnie nie przytulił. Dzieci w szkole się ze mnie śmiały. Na szkolnych przedstawieniach nigdy nie było nikogo z mojej rodziny. Tak jakby o mnie zapomniano. Byłam odludkiem. A teraz? Leżę na jednym ze szpitalnych łóżek, bo ktoś musiał mnie uratować? Jaki to wszystko ma cel, jaki sens? Po co mi życie, nad którym chce się tylko siąść i płakać. Jestem beznadziejna. Nic w życiu nie osiągnęłam i pewnie do niczego nigdy nie dojdę. Jestem wyrzutkiem społeczeństwa. Nie potrafię zrozumieć innych i inni nie potrafią mnie zrozumieć. Co za ironia losu, chcę kochać i być kochaną, ale nie mogę. Zaraz, zaraz.. Tomo chyba zostawił w kieszeni mojej kurtki sporą działkę heroiny. A gdyby ją wziąć i raz na zawsze zniknąć? Przynajmniej nie byłabym ciężarem, nikt nie musiałby się mną opiekować. Wszyscy mieliby święty spokój. Ja w krainie Morfeusza zabrana przez Anioła Śmierci do Krainy Tysiąca Róż, a ludzie nie oglądaliby kogoś takiego jak ja. Bo pewnie widząc mnie czują obrzydzenie, uważają mnie za gorszą.
Rzeczywiście Tomo chcąc znaleźć jakiś dowód tożsamości dziewczyny znalazł narkotyki. Zostawił je w wierze, że Gabrielle przemyśli swoje postępowanie i nigdy ich nie weźmie. Jednak teraz dziewczyna była zbyt samotna i zbyt wiele myślała. Myśli kłębiły się w jej głowie tworząc coraz większy wulkan emocji. Ona sama nie wiedziała kiedy ten wulkan wybuchnie.
Miała jeszcze na ciele masę bandaży i opatrunków, jeszcze bolał ją każdy skrawek ciała. Jednak powolnymi ruchami zaczęła wstawać z łóżka. Chwyciła się z całych sił barierek. W końcu po nie małym wysiłku przyjęła pozycję siedzącą.
- Jeszcze parę kroków, Gabrielle – mówiła sama do siebie.
Zacisnęła mocno zęby i zaczęła wstawać z łóżka. Jej nogi były jak z waty. Uginały się pod ciężarem całego ciała. Gabrielle była bardzo chuda, a w dodatku osłabiona. Każdy ruch wywoływał u niej wielki ból. Jednak wykonała te parę kroków, wzięła do ręki zapakowany biały proszek i skierowała się ponownie do łóżka. Gdy już się położyła, poczuła na czole krople potu, a oddech zdawał się zanikać. Bardzo ciężko było jej oddychać. Już postanowiła. Chciała ze sobą skończyć. Nie być już dla nikogo ciężarem. Nie miała po co żyć. Nawet pisklę, przez które choć na moment czuła potrzebę oddychania, wstawania co rano i życia w ogóle, było bezpieczne z kimś innym. Nawet ono już jej nie potrzebowało. Teraz już wiedziała, co chce zrobić. Chciała przejść na drugą stronę i znów móc zobaczyć swoją matkę. Tak często o niej myślała, tak często przypominała sobie jej wygląd, że zaczęła ją za bardzo idealizować i na dzień dzisiejszy nie wiedziała już jak ona wyglądała. Jej ojczym gdzieś schował jej parę zdjęć zrobionych tuż przed śmiercią i nawet nie miała jej fotografii. Pozostała jedynie pamięć, a ona potrafi płatać figle i być zawodna. Mimo wszystko zachowała matkę głęboko w sercu. Zawsze dla niej było tam miejsce. To ona nauczyła ją uśmiechu, dobroci, miłości do drugiego człowieka i wszystkich stworzeń ją otaczających. Dobroć i miłość została do dnia dzisiejszego, jednak Gabrielle nie miała komu jej okazać. A uśmiech? Od wielu lat się nie pojawił na jej twarzy. Jak na osobę dwudziestoparoletnią, była bardzo smutna. Nie miała przyjaciół ani żadnej chwili radości.
Narkotyk, który miała zdobyła od dealera, który mieszkał w tej samej kamienicy, tylko piętro wyżej. Jude wiecznie chodził naszprycowany. Nie zależało mu na tym, czy sprzedawał narkotyki dzieciom, czy dziadkom. Dla niego liczył się tylko zysk, a nie to kto i ile bierze. Był bratem dość dużej szychy w Los Angeles. Zaszył się w takiej dzielnicy, bo tutaj najlepiej schodził towar. A i policja często nie zaglądała do takich miejsc. Funkcjonariusze brzydzili się oglądania ćpunów, dotykania ich, woleli siedzieć za biurkiem i wypełniać jakieś beznadziejne statystyki.

Gabrielle pierwszy raz widziała, jak sąsiad sprzedaje działkę, gdy miała szesnaście lat. Zaciekawiło ją jak ten biały proszek działa. Zaczęła zarabiać jako dziewczyna od trawników, sprzątania i wyprowadzania psów. Była tak mizernej budowy, że babcie u których pracowała myślały, że ma zaledwie dziesięć lat. Wykonywała swoją pracę pilnie, a za pierwsze zarobione pieniądze postanowiła kupić odrobinę białego proszku. Jeszcze wtedy nie wiedziała, że potrafi on zabijać od środka.

Podeszła do siedzącego na schodach, jak co dzień chłopaka i zaczęła mu się bacznie przyglądać. Obserwując go z daleka nie widziała, jak bardzo ma zniszczoną twarz. Sine worki pod oczami, zmarszczki. A przecież nie był od niej dużo starszy. Może zaledwie pięć lat, może trochę więcej. Całe życie chłopaka opierało się na handlu wszelkiego rodzaju używkami. Miał wszystko, od jakiegoś szajsu, zrobionego z podróbek, który szybko uzależnia, szybko daje kopa, ale również szybko zabija, po czystą heroinę, marihuanę, kokainę, a także tabletki. Mógł też z łatwością załatwić nielegalne trunki, takie jak na przykład absynt. Chłopak miał wszystko, oprócz niewielu lat życia, jakie mu jeszcze pozostały. 

Gabrielle stanęła tego dnia tuż przed nim i czekała, jak on zareaguje. Jude wpatrywał się w podłogę bez mrugnięcia. Gdyby nie fakt, że z jego nozdrza się ruszały, można byłoby pomyśleć, że umarł w pozycji siedzącej. Po dłuższej chwili dziewczyna usłyszała:
- Czego chcesz? - Ton głosu chłopaka nie był przyjazny. Gabrielle czuła w nim rezygnację z życia. Ogromną obojętność. Jeszcze wtedy nie wiedziała, że można być kimś takim.
- Chciałabym kupić jakiś narkotyk, podobno tym się...
- Masz forsę? - Przerwał jej w środku zdania.
- Tak, mam.
- Co chcesz kupić?
- Coś dobrego. - Gabrielle zauważyła, że z chłopakiem należy rozmawiać krótko i na temat. Zdania składające się z paru tylko wyrazów były najlepsze.
- Chodź do mnie. - Wstał i ruszył w kierunku swojego mieszkania.
Nie było ono zamknięte. Z łatwością można by się do niego włamać i wykraść większość tego świństwa. Nikt jednak by tego nie zrobił, bo Jude cieszył się ogromnym szacunkiem w całej okolicy. A poza tym, z łatwością znalazłby się życzliwy, który powiedziałby jego bratu, kto przyczynił się do kradzieży. Na drugi dzień policja znalazłaby zmasakrowane ciała w sposób charakterystyczny tylko dla mafii. 
- Nie pamiętam żebyś wcześniej coś ode mnie brała. - Oznajmił.
- Bo nie brałam.
- Pierwszy raz, tak? Dobra, to jak na pierwszą twoją działkę dam ci to.
- Co to jest?
- Dobry narkotyk, koka. Musisz usypać ścieżkę i wciągnąć. Najlepiej przez zwinięty banknot. Wtedy nie uwalasz sobie całego nosa. Może nie kichniesz. A towar znajdzie się bezpośrednio w twoim nosie. Bierzesz?
- Biorę.
Tak Gabrielle kupiła swoją pierwszą działkę. Gdy opuszczała mieszkanie sąsiada, krzyknął jeszcze do niej żeby sobie podzieliła tą porcję na parę mniejszych, bo z początku nie trzeba dużo brać, a i tak jest się nieźle nawalonym. Poszła za radą chłopaka i gdy ojczym był w pracy rozdzieliła kokainę na mniejsze porcje. Jedną wciągnęła i wyszła na miasto. Widziała je teraz w nowym świetle. Mieniło się masą kolorów. Na niebie fruwały złote od słońca ptaki, a każdy budynek miał inny kolor, kolor tęczy. Wszystko wyglądało jak w bajce. A ona w tej bajce jest małą księżniczką, która przemierza znajome dotąd ulice i odkrywa je na nowo. Pomimo dnia na niebie widziała gwiazdy, a słońce miało szeroki uśmiech. Doszła w końcu do parku, w którym uwielbiała biegać i przed wejściem na bramie ujrzała zdjęcie matki, które mówiło do niej słodkim głosem: "Kocham cię moja mała Gabi, kocham. Pamiętaj, że jesteś moją córką". Jednak, gdy podeszła bliżej zdjęcie zniknęło. A ona stała ze łzami w oczkach, wyszeptała: "Jestem inna niż byłam. Najlepsza cząstka mnie umarła razem z tobą".
Gabrielle już nie patrzyła na migoczący wokół niej świat. Weszła do parku w wielkiej zadumie i smutku. Położyła się na ławce i zasnęła. Była zbyt mocno zmęczona zgromadzonymi właśnie w jej głowie myślami. Nie wiedziała ile można zobaczyć dzięki takiemu magicznemu proszkowi. Dla jednych to wybawienie, dla innych przekleństwo. Gabrielle nie wiedziała jeszcze do której kategorii będzie należała. 

Obudziła się po paru godzinach. Choć w Los Angeles był środek lata, noce były chłodne. Właśnie jeden z takich chłodnych powiewów sprawił, że otworzyła oczy. Dookoła panowała ciemność. Serce zaczęło walić jej jak oszalałe, a w ustach czuła obrzydliwą gorycz. Wstała z ławki, zrobiła parę kroków i zwymiotowała do pobliskiego kosza. W głowie jej się kręciło. Domyślała się, że pewnie jest to efekt uboczny kokainy. Zapięła ciemną bluzę, którą miała na sobie i ruszyła w kierunku mieszkania. Nie uśmiechało jej się zostawać w parku, gdzie grasował porywacz i handlarz organami. Tak młoda, jak ona dziewczyna, miała wszystkie narządy zdrowe. Nie został by po niej najmniejszy ślad. Ale wtedy jeszcze nie chciała umrzeć.
Kiedyś jeszcze miała marzenia, za którymi chciała podążać mimo wszystko. Jednak po paru latach myśli o wyidealizowanym świecie, w którym mogłaby żyć, pękły jak bańka mydlana. Nie miała żadnych wzorów w ludziach, którzy ją otaczali, dlatego nie mogła być inna. Najbliższy był dla niej ojczym, z którym zamieszkała po śmierci matki, ale popadł w alkoholizm i nazywał ją "szmatą", była dla niego największym złem świata. Próbowała go choć polubić, ale on na to nie pozwolił. W świecie, w którym nie ma miłości nie można być szczęśliwym. 

Tak więc ona - nieudana istota, którą powinno nazywać się człowiekiem leżała teraz w szpitalu. Ktoś chciał zakończyć koszmar, jaki był jej życiem, a ktoś inny ją uratował. Przeklinała w myślach Tomo, że jej pomógł. Uważała, że powinien ją zostawić, aż dokonałoby się jej samozniszczenie. Stało się jednak inaczej. Dostała od losu drugą szansę, której nie chce wykorzystać. Nie ma już siły podejmować kolejnej walki z wiatrakami. Wie, że będzie dalej staczała się na dno.
Gabrielle spojrzała w lewą dłoń. Magiczny biały proszek już na nią czekał. Jeszcze nigdy nie wzięła całej działki. Zawsze dzieliła ją na parę mniejszych. Teraz jeżeli weźmie wszystko i pomiesza ze środkami przeciwbólowymi ze swojej szpitalnej szuflady i z tymi podawanymi w kroplówkach, może już się nie obudzić. Taka śmierć byłaby najprostsza. Kto nie chce umrzeć we śnie? Nic się wtedy nie czuje, o niczym nie myśli. Nie ma tej chwili, o której mówią w filmach, że w chwili śmierci przelatuje całe życie.
Spojrzała na zegar na ścianie. Wskazywał godzinę 11:05. Postanowiła, że popełni samobójstwo w samo południe. Wtedy też przychodziła pielęgniarka z lekarstwami. Dla Gabrielle wszystko układało się według planu. Skoro nie mogła być szczęśliwa, to po co miałaby żyć.
Tomo wraz z Kevinem znieśli wszystkie bagaże do tour-busa. Gitarzysta wymeldował zespół z hotelu. Kierowca postanowił jeszcze zjeść obiad w niedalekiej restauracji. Tomo widząc, że Shannona z Jaredem jeszcze nie ma, a już i tak byli odrobinę spóźnieni, postanowił odwiedzić Gabrielle przed wyjazdem. Szybko złapał taksówkę i równie szybko znalazł się na miejscu. Do szpitala wszedł sam, bez małego skrzydlatego przyjaciela dziewczyny. Uśmiechnął się w duchu do siebie, że jeszcze zobaczy tą tajemniczą dziewczynę, ale wchodząc do pokoju, który był dla niej przydzielony zastał tylko puste łóżko, któremu jedna z sióstr salowych zmieniała pościel na czystą.

_________________________
Niby zawsze rozdziały dodaję w weekend, no ale mamy piątek i już godzina bliska 22., więc niech będzie dzisiaj. Powiedzmy, że miałam małe natchnienie xD

niedziela, 17 lipca 2011

Rozdział 6: Wstyd

Zarówno Shannon, jak i Tomo byli już spakowani. Czekali na Jareda. Minuty upływały coraz szybciej, a jego nie było. Jego starszy brat nie mógł opanować złości, jaką w tym momencie żywił do wokalisty. Jednak sam nie wiedział, że ta teoretyczna złość, to nic innego jak troska.
- Gdzie on jest?! – Pytał sam siebie na głos.
- Fakt, teraz już przegina. Pewnie poszedł na kolejną imprezę…
- Przecież on nie ma naście lat żeby tak się zachowywać. W grudniu będzie miał 40. Co za kretyn!
- Zadzwonię do Braxtona, może są razem.
- Już dzwoniłem, jakąś godzinę temu, do Emmy też. Nikt go nie widział. Wiesz co – spojrzał Tomo prosto w oczy – nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś go zabił i zakopał w ciemnym lesie, a tam jego zwłoki zostałby rozszarpane przez dzikie zwierzęta. Nie zdziwiłbym się.
- Shann! Co ty wygadujesz?! – Wrzasnął Tomo.
- A pamiętasz na imprezie po odebraniu nagrody MTV za teledysk do Kings and Queens, co było? Zjawił się Kanye, a Jared musiał mu przysrać. Skończyło się na tym, że musiałem ich rozdzielać, Jared miał złamane dwa żebra, a West do dzisiaj czeka na przeprosiny i jestem pewien, że nawet gdyby młody go przeprosił, to nie wziąłby udziału w kręceniu klipu do Hurricane.
- Właśnie, kiedy niby mamy kręcić? - Gitarzysta zmienił temat. Chciał odciągnąć myśli Shannona od jego nieposłusznego brata.
- Nie wiem. Oczywiście Jared chce sam wszystko dopiąć na ostatni guzik. Wszyscy uważają go za cholernego pracoholika, a widzisz jak jest naprawdę.
Wypowiedź Shannona przerwało pukanie do drzwi. Obaj mężczyźni stanęli jak wryci i czekali kto pojawi się w progu. Niestety nie był to wokalista, a kierowca tour-busa, Kevin:
- Dzień dobry! – Zawołał radośnie od progu. Był to mężczyzna już starszy ciałem, ale młody duchem. Miał nieco ponad 60 lat. Na jego twarzy rozciągały się liczne zmarszczki, a włosy przybrały już dawno siwy odcień. Pomimo swojego wieku, Kevin kochał koncerty i młodzieńcze szaleństwa. – Jesteście gotowi? Zaparkowałem na parkingu przed hotelem. Można znosić bagaże.
- Tak, my jesteśmy gotowi, ale nie ma Jareda. – Zakomunikował Tomo.
- Co wy z nim macie. Zespół wam się rozsypie, jak będziecie mu tak pobłażać.
- A proszę mi powiedzieć – wtrącił Shannon – co my możemy zrobić? Nic na niego nie działa, ani prośby, ani groźby, totalnie nic. Jeżeli grupa by się rozpadła, to nie zapłacimy kary w terminie i albo wytwórnia będzie nam naliczać kolosalne odsetki, które będziemy spłacać z pensji pracy, w którą się zaangażujemy, albo będziemy mieć wszyscy odsiadkę w pudle. Dług to dług, trzeba go jakoś spłacić.
- Zmieńcie wokalistę. – Kevin uśmiechnął się życzliwie.
- To byłoby najlepsze wyjście – kontynuował Shannon - gdyby jego następca był wyglądem identyczny. A myśli pan, że połowę naszych płyt nie kupiły napalone nastolatki, które wskoczyłyby od razu Jaredowi do łóżka? Nie wiedzą jaki on naprawdę jest, ale na koncertach krzyczą: "Jared kocham cię!" To troszkę chore…
- Synu – zwrócił się Kevin do perkusisty – zawsze tak było. Zawsze piszczały jak oszalałe. No ale macie też prawdziwych fanów i to się liczy.
- Dobra – przerwał Tomo – musimy coś zrobić. Dzwonić, szukać i wyruszyć w trasę. Mamy 45 minut do planowego wyruszenia z Los Angeles.
Nagle odezwała się komórka Shannona. A na wyświetlaczu widniał napis „Jared”. Perkusista bez wahania odebrał i nie czekając na głos w słuchawce zaczął prawić bardzo głośne kazanie:
- Gdzie ty jesteś?! Odjebało ci totalnie! Dzwonisz, to znaczy, że nie ma cię w hotelu, a to znaczy, że nie zdążysz tutaj dojechać i spakować się w 45 minut. Powiedz kretynie gdzie jesteś?
- Już skończyłeś? – Dało się słyszeć.
- Nie, nigdy z tobą nie skończę, bo zachowujesz się jak ostatni posraniec i żebym z tobą skończył, musiałbym cię…
- To skończ już, bo mam coś ważnego. Już cisza? Tak więc, nie przyjadę dzisiaj. Jedźcie beze mnie.
- Słucham?! Jak to nie przyjedziesz dzisiaj. Przecież mamy wieczorem koncert. Chyba mi nie chcesz powiedzieć, że na nim tez cię nie będzie?
- No właśnie po to dzwonię.
- Nie grasz na niczym, żeby to można było czymś zastąpić. Ty śpiewasz! Mam ci to przeliterować, Ś – P – I – E – W – A – S – Z!
- Nie dam rady. – Jared zaczął się śmiać. – Jestem na komisariacie. Mam do odsiedzenia 24 godziny. To i tak mało, bo ubłagałem śliczną policjantkę, która mnie zatrzymała. Chciała mi dać 48 godzin.
- Który posterunek?
- Nie, serio nie przyjeżdżaj. Posiedzę, pogadam z kompanami z celi i wyjdę.
- Kurwa! Mów który posterunek! – Shannon nie krył złości. Zacisnął pięści, wypowiadał słowa przez zęby, a jego twarz oblała się purpurą.
- Dobra tatuśku. Nie krzycz tak, nie jestem głuchy. Posterunek przy Flower Street. A więc centrum, daleko szukać nie musisz.
- Zaraz tam będę. Tomo cię spakuje.
- Niech się nie waży tknąć moich rzeczy! – wrzasnął do telefonu.
- To trzeba było przyjechać na czas. – Shannon nie czekał dłużej i się rozłączył. Chciał jak najszybciej dowiedzieć się za co jego brat został zatrzymany oraz znowu nie dopuścić, by fakt zatrzymania dotarł do mediów.  – Słyszałeś – zwrócił się do Tomo – słyszałeś gdzie ten imbecyl jest? Policja go zatrzymała. Ja pierdole, zaraz wyjdę z siebie i nie wrócę. Co mu odjebało?
- Shann – Tomo zaczął uspokajać przyjaciela. – Posłuchaj, wiem że to trudne, ale musisz się jakoś opanować i jechać do niego. Wpłać kaucję, cokolwiek. Musimy wieczorem dać koncert.
- Tak masz rację. Policzę do dziesięciu i się trochę uspokoję. Jeden, dwa, trzy, cztery... - perkusista zamknął oczy i zaczął powoli liczyć. – dziesięć! Ok. jestem spokojny. Dobra, to ja idę a ty się zajmij bagażami. Spakuj tego kretyna. To co, że będzie zły. Wezmę to na siebie. Zapewniam cię, że ja bardziej będę na niego wściekły.
- To ja pomogę Tomo – odezwał się Kevin. 

Shannon wyszedł, a pozostali w apartamencie mężczyźni zaczęli zapełniać walizki wokalisty. Zbierali wszystkie rzeczy, które Jared porozrzucał w swoim pokoju. Starali się niczego nie pominąć. Zaglądali pod łóżko, za szafy. Jared, z reguły był porządnisiem. Lubił mieć wszystko poukładane na swoich miejscach. Zawsze w pokojach hotelowych układał wszystko w ten sam sposób. Pozwoliło to mu poczuć odrobinę domowej atmosfery, gdzie wszystko ma swoje miejsce i cel. Ale niestety dzień wcześniej wrócił pijany i nie kontrolował swoich emocji. Jego rzeczy były w ogromnym nieładzie. Ciuchy na podłodze, na meblach, nieliczne kosmetyki, jakich używał porozrzucane po podłodze, gitara w łazience, nuty i jego rysunki poprzyczepiane do donic kwiatów. Cały pokój wyglądał, jakby wpadło tam małe tornado i zmieniło miejsce każdego z przedmiotów. Jared nie omieszkał popsuć czegoś z hotelowego wystroju. Tym razem była to ozdobna biała waza w niebieskie kwiaty. Wcześniej zdobiła komodę, a teraz podłogę. Jej kawałkami można było nieźle porozcinać sobie skórę. 

Shannon wyszedł z hotelu. Od razu złapał taksówkę i wskazał kierowcy kierunek Flower Street. Pech chciał, że perkusista trafił na flegmatyka za kółkiem. Wszystkie jego ruchy były powolne i wykonywane od niechcenia.
- Przepraszam, czy możemy szybciej? Trochę mi się spieszy. – Odparł zrozpaczony. Jak nigdy zależało mu na czasie.
- Flower Street jest niedaleko. Proszę nie poganiać. Dojedziemy.
- Ale kiedy? Zależy mi żeby być tam JUŻ.
- Proszę pana, wie pan ile jest wypadków spowodowanych nadmierną prędkością?
- Zapłacę panu podwójnie, jeśli pan się pospieszy.
- Przykro mi, jestem nie przekupny.
Shannon już nic nie odpowiedział, ale po paru sekundach znowu zagadał. Gdy zauważył, że auto coraz bardziej zwalnia.
- Dlaczego zwalniamy?
- Korek, proszę pana, korek. Przejedzie jeden z drugim z prędkością światła. A teraz to światło prowadzi go do wieczności.
Perkusista widząc, że kierowca jego taksówki, nie dość, że jeździ fatalnie, to jeszcze głosi kazania i to dosłownie, o światłości i walce dobra ze złem.
- To może ja już teraz wysiądę. Tutaj ma pan pieniądze. Proszę zatrzymać resztę. – Nie czekając ani chwili wysiadł z samochodu, pośród zatrzymanego ogromnego ruchu ulicznego. Zaczął biec między stojącymi w miejscu samochodami. Minęło niedużo ponad pięć minut, jak wpadł zdyszany na posterunek policji.
- Coś się stało? – Zapytała policjantka za biurkiem stojącym najbliżej drzwi wejściowych.
Shannon od razu zwrócił się do niej. Stanął przy biurku z miną pełną wstydu za Jareda. W rękach ugniatał kawałek materiału. Była to jego biała arafatka w czarną kratkę.
- Słyszałem, że zatrzymaliście mojego brata. – Odparł, gdy złapał oddech.
- W ostatnim czasie zatrzymaliśmy parę osób. Jak się pański brat nazywa? – Najwyraźniej była jedną z nielicznych, którzy nie kojarzą nazwiska Leto.
- Mój brat… mój brat nazywa się Jared Leto. - Wydukał.
- Proszę usiąść. – Wkazała ręką na dwa krzesła stojące naprzeciwko biurka. Shannon posłusznie wykonał jej polecenie. – Jestem młodszym aspirantem, nazywam się Margaret. Zaraz zobaczę w aktach. Coś kojarzę to nazwisko.
Policjanta zaczęła szukać, aż po chwili z lekkim uśmiechem na twarzy powiedziała:
- Tak, mamy tutaj pańskiego brata. Moja koleżanka go zatrzymała na nocnej zmianie. Ja przejęłam jej akta.
- Za co został zatrzymany?
- Był w klubie „Victoria”, ochroniarze przyznali, że była to dość spokojna noc, aż pański brat nie wpadł w bójkę. Zrobił dość duże zamieszanie, rozbił parę butelek i zmienił wystrój klubu, odzierając fotele, krzesła, ściany. Ochroniarze musieli wezwać policję.
- O matko… - odparł cicho Shannon.
- To jeszcze nie wszystko.
- Co jeszcze?
- Zaczęło się od tego, że pański brat chciał uprawiać seks na środku baru. Był bardzo pijany, nie wiedział co robi, a jego towarzyszka wyraźnie się tego domagała. Za to nie zostaną wysunięte wobec niego zarzuty. Ta kobieta była tutaj dzisiaj rano i złożyła u mojego kolegi zeznania, że ona strasznie nalegała i…
- A sprawa zdemolowania klubu? – Przerwał jej nagle.
- No tutaj może być gorzej. Jestem pewna, że klub będzie domagał się od pańskiego brata jakiegoś zadośćuczynienia, odszkodowania. Postępowanie jest w toku.
- Wyznaczyliście jakąś kaucję za niego? Zawsze to robicie.
- Panie…
- Shannon. Jestem Shannon. – Przedstawił się ładnie i lekko skłonił głowę.
- Panie Shannon. Nie chce pan żeby pański brat trochę odżałował tego, co zrobił? Może taka odsiadka mu pomoże i przemyśli swoje postępowanie.
- Oczywiście, zależy mi, żeby mój brat był dobrym człowiekiem, ale widzi pani, jesteśmy muzykami. Za niecałą godzinę ruszamy w trasę, a wieczorem gramy koncert. Jeżeli on tutaj zostanie, koncert się nie odbędzie i organizatorzy wysuną wobec nas konsekwencje karne w postaci, jak zapewne sądzę dużej kwoty. Chciałbym choć tego uniknąć. Pewnie kaucja będzie duża, znając amerykańskie prawo, ale kara nie wywiązania się z koncertu byłaby jeszcze większa. Jestem tego pewien.
- W takim razie. Chce pan jeszcze przejrzeć akta brata? Ja w tym czasie skontaktuje się z kolegą od szacowania potencjalnych kaucji i dowiem się ile wystawiono dla pańskiego brata.

Shannon przeglądał teczkę. Przyjrzał się zdjęciu, które zostało zrobione przez policję jego bratu. Z samej fotografii było widać, że Jared tej nocy musiał mieć we krwi ponad trzy promile. Perkusista czytał dalej. W głowie mu się nie mieściło, że oni oboje są rodzeństwem. On ułożony, postawny, chcący się kiedyś ustatkować i znaleźć miłość swojego życia, lubiący jedzenie prawdziwego faceta, a Jared? Chudy, z zamiłowaniem do różnego rodzaju używek, pies na baby, porywczy i nie umiejący zachować w niczym umiaru, a jeszcze do tego wegetarianin. Niektóre rysy twarzy mieli podobne, ale nawet kolor oczu inny. W dzieciństwie Shannon miał pewnie podejrzenia, co tego, czy oni mają tego samego ojca. Nigdy nie zrobił testu, matka nigdy nic mu nie powiedziała. Wolał zostawić tą sprawę taką jaka jest. Wolał zostać w niewiedzy.

Policjantka wróciła do perkusisty po dłuższej chwili.
- Kaucja za pana Jareda Leto wynosi pięć tysięcy.
- Pięć tysięcy dolarów? – Shannon nie przypuszczał, że policja może chcieć aż tyle. Jednak już bez słowa wypłacił kartą pieniądze ze swojego konta i zapłacił za Jareda. Wpłacając kaucję już nie zależało mu na pieniądzach, które musi wydać, a na wstydzie jaki czuł w tym momencie. Nigdy nikt go tak nie upokorzył, jak jego własny brat. Nigdy nie przypuszczał, że będzie musiał za nim chodzić na posterunki policji, nie przypuszczał, że będzie zawsze musiał spełniać rolę ojca, którego w obojgu życiu zbyt wcześnie zabrakło. Bowiem Joseph Leto wcześnie zostawił rodzinę. To było dwa lata po narodzinach Jareda. Joseph oznajmił ich matce, że chce się z nią rozwieźć, bo kocha inną kobietę. Constance nie kryła rozpaczy. Rozłożyło się to na wszystkich, a najbardziej dotknęło chyba Shannona. Był malutki, ale nie na tyle by nie pamiętać dramatu, jaki wtedy toczył się w domu. Od tej pory musiał być twardy, musiał zaopiekować się zarówno młodszym bratem, jak również wspierać matkę, która dzień w dzień chodziła zapłakana. Zbyt mocno kochała, by móc od tak skreślić Josepha ze swojego życia.

niedziela, 10 lipca 2011

Rozdział 5: Pakowanie

- Tomo, gdzie ty się do cholery podziewasz?! – Usłyszał mężczyzna, nie przekraczając jeszcze progu, od swojego przyjaciela. - My się tu zamartwiamy… wróć, ja się zamartwiam, a ty mi przez telefon, że w szpitalu siedzisz. Co jest grane?
- Potrzymaj delikatnie ten kartonik, a ja chociaż kurtkę powieszę.  – Już po chwili czarna skórzana kurta wisiała na fikuśnym wieszaku ze złotymi zdobieniami, przypominającym bardziej pnącze winogrona z masą listków niż coś, co służy do powieszania ubrań.
- Co to jest? – Shannon, jak zwykle był ogromnie ciekawski i nie czekając na odpowiedź otworzył mały kartonik. – Pogięło cię? – Nie da się opisać zdziwienia perkusisty. Nigdy by nie przypuszczał, że Tomo przyniesie jakiekolwiek zwierzę, a już na pewno nie pisklę gołębia.
- Oddaj – oburzył się.
- Ej no sorry. Za parę godzin ruszamy w trasę, a ty przynosisz sobie gołębie. I co miało znaczyć, że jesteś w szpitalu?
- Bo byłem. Moja przyjaciółka trafiła do szpitala. Musiałem jej pomóc – tłumaczył.
- Nie miała nikogo innego do pomocy? Skoro jest twoją przyjaciółką, to powinna wiedzieć, że musisz się przygotować do trasy i, że masz na to mało czasu.
- Shannon, to delikatna sprawa…
- Delikatna? Czekaj, czekaj… a może ty chcesz mi powiedzieć, że zdradzasz Vicki?! – Wykrzyknął.
- Oszalałeś? Nikogo nie zdradzam. Pomogłem jej i tyle w temacie.
- Pierwszy raz widzę żebyś coś przede mną ukrywał. Podobno jesteś moim przyjacielem. – Perkusista smutno wypowiedział te słowa i powoli odwrócił się w stronę na pół spakowanych walizek, leżących na ogromnym hotelowym łóżku. Kartonik położył delikatnie na drewnianej komodzie.
Tomo widząc, że Shannon'owi zrobiło się bardzo źle na duszy postanowił opowiedzieć wszystko.
- Dobra, słuchaj. Opowiem ci jak było, krok po kroku. Ale musisz przysięgnąć, że nikomu nie powiesz oraz, że uszanujesz moją decyzję.
- No dobra, zamieniam się w słuch.
- I mi nie będziesz przerywał, bo wiesz, że tego nie lubię – dodał.
- Dobra, tylko już zacznij mówić.
- Więc… poznałem pewną dziewczynę, ma na imię Gabrielle. – Tomo przerwał, bo zauważył, że jego kolega przewraca oczami. – Spokojnie, nie zdradzam Vicki. To ta dziewczyna z parku. – Shannon odszedł od walizek i wyraźnie zaciekawiony usiadł na krześle, naprzeciwko rozmówcy. – Uratowała mnie od paparazzi. Wtedy się przedstawiła. Mieszka niedaleko, dlatego spotkałem ją ponownie, jak wychodziłem na lunch. Ale ktoś ją pobił. Była cała we krwi. Żebyś ty widział jej siną twarz i tą krew. Wezwałem karetkę i pojechałem z nią do szpitala.
Pomiędzy mężczyznami nastała cisza. Tomo wpatrywał się w Shannona, wiedział, że przysiągł Gabrielle, że nie powie, kto ją skrzywdził. Czekał na jakiekolwiek słowa.
- OK. Dlatego byłeś w szpitalu. A to pudło i ten gołąb?
- Należy do niej.
- Też sobie zwierzaka wybrała. I może mi powiesz, że go zabierasz w trasę, żeby się nim zaopiekować?
- Tak, na razie tak. – Tomo widząc, że Shannon zaraz wybuchnie śmiechem zaczął się tłumaczyć. – Bo mamy najpierw trasę po Stanach… on nie będzie nam przeszkadzał. Zobacz jaki jest słodki.
Shannon się uśmiechnął.
- Nie wiem… od kiedy ty tak się poświęcałeś dla kogoś, a dla dziewczyny to już w ogóle. – Nie przypuszczał, że jego przyjaciel może się tak zachować.
- Pomagam jej, bo poznałem ją trochę i wiem, że jest bardzo nieszczęśliwa. To pisklę to wszystko, co ma. Jedyny prawdziwy przyjaciel. I nie jest w moim typie, żebym zdradził z nią Vicki.
- Pewnie jak tak mówisz, to tak jest. Dobra, zacznij się trochę pakować, nie będziemy za tobą specjalnie czekać. – Wstał z krzesła i wrócił do wykonywanej wcześniej czynności.
- A propos’ czekania. Gdzie nasz królewicz, bo nigdzie go nie widzę, a jego walizki stoją puste? – Wskazał palcem na dwie walizki stojące w przejściu. Oczywiście obie należały do wokalisty. Jared nawet obie podpisał. Strasznie nie lubił, gdy ktoś dotykał jego rzeczy. A o zaglądaniu do walizek nie było mowy.
- Ja już nie ogarniam tej kuwety. Jared jest dorosłym facetem, a to co wyprawia mnie po prostu przerasta. Niszczy siebie i innych. Nie wiem, gdzie i z kim dzisiaj zabalował. Znowu będziemy mieli niezłe spóźnienie. Nie mam już siły.
- A dzwoniłeś do niego?
- Wyłączył telefon. Jest totalnie poza zasięgiem.
- Nieźle. Zazwyczaj nie rozstaje się ze swoim Blackberry. – Skomentował.
- Tak, zazwyczaj. Jak widać ludzie się zmieniają, nawet on. Myślałem, że go znam, jednak myliłem się. Nawet matka go szukała. Dzwoniła do mnie i pytała o niego.
- Co jej powiedziałeś?
- Jak zwykle go kryłem.
- Shannon, nie możesz ciągle tłumaczyć się za niego. Przecież sam powiedziałeś, że Jared jest już dorosły.
- Tak. Ale to mój jedyny brat. Mam co prawda jeszcze dwójkę przyrodniego rodzeństwa, ale nie utrzymujemy z nimi kontaktu. Jared i mama to cała rodzina jaką mam. No i jeszcze oczywiście ty też się do niej zaliczasz. Jesteś jak nasz najmłodszy brat. Sorry Tomo, rozklejam się. – Shannon przetarł oczy dłonią i wrócił do składania ubrań.
- Shann… Ja też cię uważam za moją rodzinę. Chcę tylko żebyś to wiedział. OK.- zmienił ton Chorwat – a teraz zabieram się za pakowanie. Raz dwa i będę gotowy. Jak przez ten czas Jared się nie znajdzie to zaczniemy go szukać, wydzwaniać czy cokolwiek.
- Dzięki stary.
- Żaden problem. – Po tych słowach Tomo zaszył się w swoim pokoju. 
Zespół miał apartament podzielony na trzy pokoje. Hotel się postarał. Mężczyźni mieli wszystko pod ręką. Włącznie ze swoją obecnością. Cały apartament to było jedno duże mieszkanie z trzema pokojami oraz małą, ale za to bogatą w dodatki kuchnią i łazienką. Pokoje oddzielał przytulny korytarz. Całe wnętrze utrzymane było w ciepłych barwach lata. Różnego rodzaju dodatki, takie jak na przykład suszone kwiaty w wazonach, czy miniaturowe palmy w ogromnych donicach, dodawały uroku, pomagały również nie zapominać o ciepłych dniach słonecznego lata w Los Angeles. Nawet zimą można było poczuć się tutaj, jak w słonecznym kurorcie.

Za solidnymi drzwiami z prawdziwego drzewa dało się słyszeć tylko ciche pomruki otwieranych szuflad komody oraz rozkręcanie elementów gitary i pakowanie ich. Tomo nigdy nie rozstawał się z gitarą. Zawsze zabierał jedną do hotelu, by tam w czasie, gdy nie mógłby zasnąć albo miał zły nastrój mógł zatopić się w dźwiękach najsłodszych jego sercu piosenek. Po godzinie był gotowy do drogi. Spojrzał jeszcze na pisklę. Postanowił je nakarmić. Potem patrzył jak słodko zasypia. Zadzwonił do szpitala. Poprosił pielęgniarkę aby zaniosła telefon Gabrielle, bo ta z wiadomych przyczyn nie mogła chodzić.
- Cześć Gabrielle, to ja Tomo…
- Hej! – Przerwała mu z wielkim entuzjazmem. - Jak się cieszę, że mogę usłyszeć twój głos. Dziękuję za przekazaną informację. Przynajmniej nie musiałam się już martwić.
- Tak, wiem. Słuchaj, bo jest pewna sprawa. Nie mogę przynieść twojego zwierzaka do szpitala. Oddam ci go jak wyzdrowiejesz i będziesz w stanie się nim opiekować.
- I z góry ci za to dziękuję. Jesteś moim aniołem stróżem chyba – zaczęła się śmiać. Pierwszy raz Tomo usłyszał jej śmiech. Chciałby w przyszłości go kiedyś nie tylko usłyszeć, ale również i zobaczyć.
- Dzięki. Ale widzisz, nie jest to wszystko takie proste. Odwiedzimy cię jak tylko będziemy mogli. Przemycę małego do szpitala, tylko – głos zaczął mu drżeć i sprawiał wrażenie bardzo niepewnego. Mężczyzna nie wiedział, jak ma przekazać fakt, że może spotkać się z Gabrielle dopiero za rok. Nic nie było pewne. Mógł to być właśnie rok, mogło to być parę miesięcy, albo tygodni. W tym zawodzie nic nie jest pewne. – Właśnie szykujemy się w trasę koncertową. Jestem muzykiem w zespole. Chyba ci tego nie mówiłem?
- No nie mówiłeś. Pewnie fajnie być muzykiem. Zawsze podziwiałam osoby, które potrafią na czymś grać… – Dziewczyna zmieniła nagle ton, chyba coś do niej dotarło. - Jak długo potrwa ta cała trasa?
- Jeszcze nie wiem. – Skłamał, nie chciał jej denerwować. – Za dwa tygodnie powinni cię wypisać, a wtedy postaram się zjawić. Nie gniewasz się na mnie, że ci wcześniej tego nie powiedziałem?
- Zapomniałeś, zdarza się. – Gabrielle wypowiadając te słowa również nie była szczera. Załamała się, że przez dwa tygodnie nie będzie widziała człowieka, który otoczył ją opieką i podał pomocną dłoń, nie zwracając uwagi na to kim się stała, że była narkomanką skazaną przez społeczeństwo na potępienie.

Pożegnali się przez telefon. Gabrielle momentalnie posmutniała. Leżała w izolatce i nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Nie mogła spać, nie mogła jeść. Choć pielęgniarki zanosiły jej smaczne, jak na szpitalne warunki jedzenie, ta robiła parę kęsów i odkładała. Niestety nikt nie zwrócił uwagi na to, że dziewczyna jest anorektyczką. I to nie z wyboru, a z przymusu. Nie miała pieniędzy na to, by kupować codziennie jedzenie. Wolała kupić działkę dobrego narkotyku u pobliskiego dealera i zapomnieć choć na chwilę. Wtedy najbardziej uciekała w świat marzeń. Mogłaby zatopić się w nich bez pamięci. Jednym z jej największych marzeń z dzieciństwa było, móc kochać i być kochaną. Z biegiem lat przestała w to wierzyć. Teraz jej marzeniem było zasnąć i nigdy się nie obudzić. Sen zawsze koi wszystkie zmysły, daje odpocząć zmęczonemu organizmowi. Przynosi ukojenie zarówno fizyczne, jak i psychiczne. 

Rozłączając się z Tomo i oddając telefon pielęgniarce nic nie powiedziała. Zamilkła, bo wiedziała, że choć personel wydaje się być miły, to robi to z obowiązku. Pielęgniarki przychodzące zmieniać opatrunki choć miały uśmiech na twarzy, to nie mówiły do niej nic. Ona odwracała wzrok w stronę okna. Była obecna tylko ciałem. Jej duch gdzieś krążył i nie chciał wrócić. Z lekarzami też nie chciała rozmawiać. Czuła do nich odrazę. Tak samo jak do szpitali. Bała się ich. Poza tym lekarze mówili dziwnym dla niej językiem. Czuła się tak, jakby była w innym kraju, obca pomiędzy wieloma. Bycie wśród ludzi nie należało dla niej. Wolała zaszyć się w jakimś małym zakątku, w którym nikt by jej nie widział. To było jej życie.
 
Tomo wyczuł w głosie znajomej nutkę smutku, lecz nic więcej nie mógł zrobić. Musiał wyjechać w trasę. Zespół parę lat temu został oskarżony o nie wywiązanie się z umowy, jaką obejmował kontrakt z wytwórnią płytową. Został za to obciążony karą 30 milionów dolarów. Sprawa dla fanów ucichła, ale nie dla członków zespołu. Musieli być cały czas w trasie, aby wykupić się z długu. Wszyscy myśleli, że zespół koncentruje, bo kochają muzykę. Owszem, poniekąd tak było. Jednak zmęczenie po rocznej trasie Into The Wild i zaczynającej się od nowa Closer To The Edge było widać po wszystkich. Zespół miał na koncie wiele nagród, ale taka kara pogrążyłaby nie jedną dobrą kapelę czy pojedynczą gwiazdę wielkiego formatu. Muzycy mieli dwa wyjścia. Albo się poddać, albo walczyć. Wybrali walkę. A raczej wokalista tak wybrał. Reszta tylko podążyła za jego marzeniami o wyjściu na prostą. Chwytali się wszystkiego, nawet łączenia rockowych brzmień z genialnym raperem Kanye West'em. Dzięki temu powstała piosenka Hurricane. Przez ogromną determinację w brnięciu do celu z zasłużonej już kapeli powstał zespół – potęga. Rozpoznawani praktycznie na całym świecie, byli w miejscach, o których wielu się nawet nie śniło, w krajach których nie zdołali nawet odwiedzić politycy, czy prezydenci. Mieli rzeszę fanów, która za swoimi idolami podążyłaby na koniec świata, wszyscy oni tworzyli jedną wielką rodzinę. Jared nazwał ją Echelonem. Nigdy nie mówił co to oznacza, tak samo triada – logo, które należało do nich i można je było spotkać praktycznie w każdym większym mieście. Jednak takiej kwoty nie można było zebrać w jeden dzień. Z obliczeń członków zespołu wynikało, że spłacą w zupełności dług dopiero po zakończeniu praktycznie jeszcze nie rozpoczętej nowej trasy.
Cała trójka kochała to, co robi, ale wszystko ma swoje granice. Brakowało im odpoczynku. Każdy z nich gdyby miał taką możliwość, spędzałby inaczej swój wolny czas. Tomo marzył się ślub ze swoją ukochaną Vicki. Chciał by była to chwila niezapomniana, cudowna. A potem miesiąc miodowy w jakimś egzotycznym miejscu. Pośród obcych ludzi, z których nikt nie prosi o autograf, wszyscy są równi, a on może w końcu wypoczywać przy boku kobiety, którą naprawdę kocha. Potem chciał poświęcić się rodzinie. Być ojcem dla nienarodzonych jeszcze dzieci i mężem swojej ukochanej. Przy niej naprawdę odpoczywał. Dodawała mu otuchy w każdej chwili. Przy niej też potrafił szczerze się uśmiechać i nie kryć prawdziwych uczuć. 

Shannon z kolei chciał w końcu pobyć dłużej z mamą. Przez życie na walizkach zdał sobie sprawę, że zaniedbuje swoją rodzicielkę, a ona z dnia na dzień staje się bardziej smutna. Żyje samotnie w wielkim Los Angeles, a synowie nie mają dla niej czasu. Po śmierci jej męża Josepha nigdy się już nie zakochała. Kochała go nawet pomimo tego, że się z nią rozwiódł i założył drugą rodzinę. Shannon dlatego, że jest starszy lepiej zapamiętał to, co działo się w rodzinnym domu Leto. Zawsze był oczkiem w głowie swojej matki. Choć ona marzyła o dziewczynce. Dlatego też dała mu na imię Shannon. Miał przez to odrobinę nieprzyjemności w szkole, bo dzieci się z niego naśmiewały, ale nigdy nie miał tego złe matce. Zbyt mocno ją kochał by móc powiedzieć jakiekolwiek złe słowo. Pamiętał czasy, gdy zatopiona w swojej pościeli roniła łzy. Podchodził wtedy i głaskał ją po głowie, mówiąc: „Nie płacz mamusiu, bo ja też się rozpłaczę. Nie chcę żebyś była smutna”.

Bracia Leto wcześnie opuścili swój dom. Matka zawsze wpajała im, że muszą podążać za marzeniami i nigdy się nie poddawać. Teraz Shannon chciałby się jej jakoś odwdzięczyć za te słowa, które poniekąd przyczyniły się do ich ogromnego sukcesu. Perkusista chciałby też odwiedzić swoją szkolną miłość. Miała na imię Claudia. Kochała Shannona, a on kochał ją, ale niestety oboje poświęcili się pracy przepuszczając przez palce jedyną szansę na miłość swojego życia. Co do pracy, to chciałby otworzyć klub, w którym dawałby popisy na perkusji. Ale nie codziennie, może raz czy dwa w tygodniu.

Jared marzył o zostaniu fotografem albo malarzem. Te marzenia odłożył w kąt, gdy odkrył w sobie pasję do muzyki. Teraz chciałby do tego powrócić, ale nie ma czasu. Tak bardzo chce być najlepszy że dąży do sukcesu za wszelką cenę. Nie zauważył, że krzywdzi przy tym siebie i innych Oprócz genialnego głosu został również obdarzony urodą, talentem do rysunku, umiejętnościami kulinarnymi, ogromną wyobraźnią, charyzmą i wytrwałością, a wady jakie posiada, to uleganie chwili, impulsywność, bezgraniczne ufanie osobom, które później pod każdym względem go wykorzystują za co on cierpi oraz zamiłowanie do wszelkiego rodzaju imprez, na których on nie jest gwiazdą wieczoru i może poszaleć. Nie dając sobie rady z panującymi sprawami zaczął troszczyć się jedynie o siebie. Stwierdził stanowczo, że świat, a raczej ludzie, mają go gdzieś, tak więc i on będzie wszystkich zlewał. Nie chciałby doczekać starości. Twierdzi, że woli umrzeć młodo, jako ideał seksu i pożądania przez miliony jego fanek. Dla ludzi stał się prawdziwym skurczybykiem, ale nie skrzywdziłby ani jednego zwierzęcia. Kochał je. Dlatego też stał się wegetarianinem. Serce oddał muzyce ale dusze zaprzedał w nałogu, który się w nim na nowo odradza. Na każdej imprezie, na którą się wybiera zażywa narkotyki. Albo przez strzykawki, albo przez metrowe ścieżki białego proszku, wciągając nosem. Nie ma to dla niego znaczenia. Nie radzi sobie z życiem, dlatego szuka ucieczki. Natomiast przed każdym koncertem wlewa w siebie alkohol. Tak jakby na odwagę. Jakby wielki Jared Leto zaczął się bać ludzi, kamer, fleszy, z którymi miał do czynienia przez całe życie i przez które przeprowadził się do Los Angeles żeby zostać aktorem. Jared dobrze się maskuje, a raczej jest kryty przez brata. Gdyby nie Shannon i jego kłamstwa, które sprzedaje mediom, gdy jego brat jest wiecznie spóźniony pewnie dni istnienia grupy byłby już policzone.


_____________________

EDIT: Jeśli ktoś czyta notkę w późniejszym terminie, niż w październiku 2011, a w komentarzach pojawia się imię "Emily" proszę nie wytrzeszczać oczu. Nastąpiła zmiana imienia głównej bohaterki na Gabrielle. Emily pojawiała się na innych blogach i nie chcę, by brano to jako niewymyślone przez autorkę, jako ściągnięty detal tudzież plagiat.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Rozdział 4: Na ratunek

Po tej rozmowie, Gabrielle zapadła w ogromną zadumę. Właśnie doszło do niej, że to w czym tkwi, ona nazywa życiem, a w rzeczywistości to bagno, z którego ciężko jest się wydostać. Ma ojczyma tyrana, który bije ją w każdej sytuacji, gdy zostają sami, znajomych tylko dealerów, którzy sprzedają jej białą śmierć. Potrafi ona zabijać od środka, bardzo powoli. Sprawia, że odpływa się w świat marzeń, a po dłuższej chwili wraca ból. Nie jest to tylko ból fizyczny, ale również i psychiczny, bo człowiek zdaje sobie sprawę, że to wszystko, co przed chwilą widział nie istnieje. To jest właśnie największy ból. Zdała sobie również sprawę, że nie ma żadnego przyjaciela, który by ją wsparł i dodał otuchy. Nie ma wykształcenia, bo pomimo dużych chęci nie miała funduszy na naukę. W swoim stosunkowo krótkim życiu przeżyła więcej niż jakakolwiek nastolatka. Jednak to, co uwieczniła w pamięci było jednym wielkim dramatem, który ciągnął się przez lata. Znalezione przez nią zwierzę dodawało jej wiary w istnienie, w dobro.

Tak rozmyślając Gabrielle zapadła w sen. Pomimo licznych ran i obrażeń wyglądała, jak śpiący niemowlak. Podczas snu była taka spokojna i niewinna. Nikt nie śmiał by jej wtedy skrzywdzić. Bo czy można skrzywdzić anioła, w którym tkwi samo dobro? Jednak taki stan rzeczy trwał tylko podczas snu. Życie jej nie rozpieszczało, ale czy na prawdę zrobiła wszystko by to zmienić? Sprawić, by nabrało choć najmniejszego sensu? Te pytania w takiej chwili były chyba zbędne.

Gabrielle śniła tego dnia o domu, o ogrodzie, w którym zapach kwiatów przenika nawet najmniejsze zakamarki, o psie – przyjacielu, który nie odstępował jej ani na krok, o szczęśliwej rodzinie, którą pamięta tylko z czasów wczesnego dzieciństwa. Później było tylko gorzej i gorzej. Brak matki pozostawił pustkę i oszalałego ojczyma. Sama nigdy nie próbowała dowiedzieć się, kto był jej biologicznym ojcem. Przypuszczała, że była owocem gwałtu, ponieważ matka ani razu nie wspomniała o jej ojcu. Nie miała żadnego zdjęcia z nim. A gdy żyła babcia, opowiadała jej jakie to niebezpieczne są imprezy, i że matka nigdy na nie nie chodziła. Było to trochę dziwne, bo przecież uwielbiała tańczyć. Miała do tego wrodzony talent oraz dar od Matki Natury w postaci szalenie długich i zgrabnych nóg. Tańczyła wszędzie, w kuchni podczas przygotowywania posiłków, w ogrodzie, podczas pracy. Dziewczynka uwielbiała oglądać swoją matkę, gdy ta tańczyła, bo kobieta była wtedy taka nieziemska, jak księżniczka. Bił od niej prawdziwy blask, a szeroki uśmiech sprawiał, że wszyscy dookoła wpadali w lepszy nastrój. Gabrielle choć była maleńkim dzieckiem zapamiętała doskonale, ile radości przynosił jej matce taniec. To jemu zaprzedała duszę, a jej samej serce. Teraz to serce już nie biło. Od kilkunastu lat nie dało się słyszeć ani jednego uderzenia. Z jedną minutą zamilkło, jak dziecko, które zmęczone po całodniowych zabawach kładzie się spać i od razu zasypia.

Pogodny sen, w który zapadła Gabrielle był jedyną przyjemną rzeczą, jaka się jej przydarzyła od wielu dni, a może nawet lat, ponieważ poprzednie życie zniknęło, raz na zawsze.
Obudziła się gwałtownie. Przypomniała sobie, że jej mały przyjaciel, gołąb jest teraz sam. Na korytarzu zobaczyła znajomą twarz mężczyzny. Zapomniała jego imienia. Nie wiedziała, jak ma go zawołać. Jednak spojrzał w jej stronę i szybko skierował się w jej kierunku.
- Wypoczęłaś? - zapytał z uśmiechem na twarzy.
- Yyy, tak! Tak wypoczęłam. Trochę boli mnie twarz i pewnie wyglądam okropnie, ale czuję się już lepiej. Dzięki. Słuchaj - zaczęła nieśmiało - możesz mi przypomnieć, jak masz na imię?
- A nie mówiłem?
- Chyba nie spytałam.
- A może, może... Tak więc jestem Tomo. - Wyciągnął dłoń do brunetki.
Ta nie czekając ani chwili odwzajemniła gest. Uśmiechnęła się na miarę swoich możliwości. Miała zbyt pokaleczoną twarz, żeby jej uśmiech był szeroki i promienny.
- Mam do ciebie sprawę ogromnej wagi.
- Brzmi groźnie.
- Pewnie myślisz, że przesadzam, ale to dla mnie bardzo ważne.
- No dobra. Mów o co chodzi. Jeśli będę mógł to pomogę.
- Wiem, kto mnie pobił.
- No! A więc dzwonimy na policję i składasz zeznania.
- Nie! Nie możemy. To dłuższa historia, opowiem ci kiedyś. Ale proszę nie teraz, żadnej policji. Przysięgnij mi to. Przysięgnij!
- Ech, Gabrielle. Dziwna z ciebie dziewczyna.
- Wiem. Słuchaj, dam ci adres i klucze. Pójdziesz do tego mieszkania, wejdziesz do środka. Zobaczysz dość duży salon, skręcisz na prawo. Tam będzie mój pokój, a pod łóżkiem pudło. Będzie w nim małe stworzonko, gołąb. Znalazłam go w parku, jak biegałam. Był taki bezbronny. Ja go wychowuję. Tomo, widzę, że się śmiejesz. Proszę cię, idź po niego. W przeciwnym razie sama to zrobię. To jedyna ważna istota w moim życiu.
- Dobrze, dobrze. Pójdę po niego i zajmę się nim na czas twojego pobytu tutaj. 
- Musisz jeszcze o czymś wiedzieć.
- Mam się bać? Masz niedźwiedzia w szafie? - zaśmiał się.
- Nie - odparła smutno - w mieszkaniu za dnia nie powinno być nikogo. Podsłuchaj pod drzwiami, czy ktoś jest w środku. Jeśli będzie to nie wchodź.
- To ten damski bokser? Widać, że chyba bardziej ucierpiałaś przez niego psychicznie skoro ostrzegasz dorosłego faceta...
- Tomo, bądź ostrożny. Nie chcę by i tobie coś zrobił. Po prostu wejdź zabierz malca spod łóżka i czym prędzej wynoś się stamtąd. Może jeszcze zabierz album ze zdjęciami, będzie obok pudła.
- Dobrze. Jest godzina 18. będzie o tej porze w domu?
- Nie, raczej nie. Pospiesz się. Wraca o 20.

Mężczyzna zabrał czarną kurtkę z krzesła i udał się do wyjścia. Usłyszał za sobą tylko ciche „Dziękuję”, po czym wyszedł. Skierował się pod podany adres. Dwa razy sprawdzał go, zapisanego na skrawku papieru niestarannym pismem brunetki. Bez problemu wszedł na klatkę. Od razu uderzył go ostry zapach moczu połączonego z wymiocinami oraz zapachem rozkładających się szczątek zwierząt, w szczególności szczurów. Powolnym krokiem zmierzał po schodach w stronę mieszkania, w którym przyszło żyć Gabrielle. Na pierwszym piętrze minął czarnoskórego mężczyznę, który wydawał ostatnie swoje tchnienia. Obok niego leżało dużo strzykawek. Wydawałoby się, że w takim miejscu skończenie z sobą jest najlepszym rozwiązaniem. Przestał dziwić go fakt, że Gabrielle jest taka oziębła i skryta. Tutaj nie można być innym. A przecież ona nie jest winna tego, że urodziła się w takim miejscu. To jest właśnie ta niesprawiedliwość świata, która skazuje jednych od urodzenia na porażkę, a inni mają wszystko czego tylko dusza zapragnie. Tomo także nie pochodził z bogatej rodziny, ale jego rodzice zawsze starali się swojemu jedynakowi zapewnić jak najlepszy byt. Oboje byli pracownikami firmy produkującej sery. Nie zarabiali dużo, ale to o co poprosił jedynak starali się mu dać. 
Gabrielle po stracie matki nie miała możliwości proszenia o cokolwiek. Była mądrą dziewczynką i już parę dni po śmierci najukochańszej osoby w jej życiu zauważyła, że ojczym nie traktuje jej tak, jak przedtem. Już nie było regularnych posiłków, ani wspólnych zakupów, ani miło spędzonych nawet krótkich chwil. Wszystko prysło w jednej chwili, jak bańka mydlana. Musiała sama przygotowywać sobie posiłki. Raz oblała się gorącym mlekiem. Jeszcze można dostrzec małą bliznę na jej lewej stopie. Mleko się rozlało, bo dziewczynka nie była w stanie unieść garnka. Upuściła całą jego zawartość na podłogę i trochę spadło na jej maleńką stópkę. Ojczym zamiast pomóc, skarcił ją głośnym krzykiem. Już wtedy zauważyła, że jej dalsze życie nie będzie kolorowe. Musiała zbyt szybko dorosnąć i wykonywać obowiązki, które zazwyczaj należą do dorosłych. Przy oparzeniu sama musiała opatrzyć powstałą ranę. Wiedziała, co ma zrobić, bo matka zdążyła jej przekazać tą wiedzę, gdy sama wsadziła palec do wrzątku. Dziewczynka szybko zamoczyła szmatkę w zimnej wodzie kuchennego zlewu i przyłożyła do stopy. Poczuła krótkotrwałą ulgę, ale zaraz potem ból. Przeczuwała, że gdy zacznie płakać może rozzłościć ojczyma jeszcze bardziej. Hamowała jak tylko mogła łzy cisnące się do oczu. Od tamtej pory nauczyła się nie płakać. Nic nie było w stanie wycisnąć z niej łez. Ojczym z czasem stał się alkoholikiem. Nie będąc trzeźwym popychał dziecko, gdy tylko pojawiło się na jego horyzoncie. Podchodził do niej i śmiał mówić:
- Ale ty jesteś paskudna. Patrzyłaś kiedyś w lustro? Ciemne włosy wyglądają, tak jakbyś miała je wiecznie brudne. Chyba wiesz jak należy się myć, co brzydulo? Koścista z ciebie mała czarownica. Ciekawe jak dorośniesz, jaka będziesz okropna. Na twoim miejscu to bym się już zabił. - Powiedzenie takich słów do kilkuletniego dziecka, było jak wiercenie wielkim wiertłem ogromnej dziury, której nie można niczym załatać.
Po takich słowach Gabrielle prawie zawsze milczała. Tylko ten pierwszy raz, jak to usłyszała od osoby, która powinna być jej wsparciem, powiedziała:
- A jak się zabiję, to będę z mamusią w niebie?
- Jak śmiesz w ogóle wspominać temat swojej matki?! Nie jesteś do niej ani trochę podobna, ani mądra tak jak ona. Jesteś pieprzoną smarkulą, której nikt nie kocha, i która pewnie skończy tak, jak większość ćpunów na tej ulicy! – Zamiast pocieszyć dziecko i okazać odrobinę miłości, ojczym wyzwał ją od najgorszych i na koniec dostała od niego w twarz.

To był pierwszy i nie ostatni akt przemocy w stosunku do niej. Z kolei Tomo nigdy nie został uderzony przez swoich rodziców i nawet nie śmiał myśleć, jakie miała dzieciństwo Gabrielle. Liczyła się chwila obecna oraz to, gdzie się aktualnie znalazł. Nigdy nie widział tyle cierpienia w jednym miejscu. Nie był tego świadomy, aż do dzisiaj, aż do teraz. Szedł schodami coraz wyżej, w końcu znalazł się pod wskazanym numerem 27 mieszkania, w najbardziej smutnej dzielnicy, jaką dane mu było kiedykolwiek poznać. Już chciał otworzyć kluczem drzwi, gdy przypomniał sobie o ostrzeżeniu brunetki. Przyłożył ucho do drzwi i nasłuchiwał. Stał tak chwilę i jedyne, co usłyszał było głuchą ciszą. Włożył zatem klucz do zamka i przekręcił. Otworzył właśnie drzwi do najbardziej ponurego mieszania, jakie widział. Nawet dom jego dziadka, który był weteranem wojennym i na każdej ze ścian przywieszał jakieś okropne zdjęcia, nie oddawały takiej atmosfery jak to jedno małe mieszkanie z dwoma pokojami. Powietrze, jakie unosiło się wewnątrz było niezwykle ciężkie, doprowadzało od razu do bólu głowy. Przez zasłony wpadały resztki promieni zachodzącego słońca. Wszędzie panował okropny bałagan, tak jakby ktoś czegoś szukał i nie mógł znaleźć. Tomo głośno przełknął ślinę. To miejsce go przerażało. Zorientował się, że w mieszkaniu jest sam. Ruszył przed siebie, według wskazówek Gabrielle. Przechodząc obok kuchni zauważył dużą kałużę zasychającej już krwi. Wiedział, że najprawdopodobniej jest to krew dziewczyny. Było jej tak dużo, że momentalnie przeszło mu przez myśl: „Jak udało się jej przeżyć?”. Wszedł w końcu do jej pokoju. Wszędzie walało się strasznie dużo rzeczy. Najwięcej jednak butelek po alkoholu. Nie zdziwiłby się, gdyby pod łóżkiem nic nie znalazł. Jednak schylił się ostrożnie i dojrzał maleńki kartonik. „Jesteś!” – pomyślał uradowany. Zaczął wyciągać kartonik spod łóżka. W końcu jego oczom ukazał się mały pisklak, który ledwo co zaczął obrastać w piórka. Miał ich parę na skrzydełkach. Resztę jego ciała pokrywał szary puch. Tomo troskliwie zamknął kartonik i skierował się do wyjścia. W ostatniej chwili przypomniał sobie o albumie, który również widział pod łóżkiem. Wrócił do pokoju i chwycił go pod pachę. Teraz już nic nie hamowało go przed jak najszybszym wyjściem. Pośpiesznie zamknął za sobą drzwi i opuścił ponurą kamienicę. Wsiadł do auta, miał pojechać z przyjacielem Gabrielle do szpitala, by pokazać jej, że ze zwierzęciem jest wszystko w porządku, jednak natrafił na olbrzymi korek. Jakiś kierowca ciężarówki przejechał na czerwonym świetle i spowodował karambol. W końcu to było duże miasto, to było Los Angeles, a w takim mieście roi się od samochodów, jak od mrówek w mrowisku. Zadzwonił więc do szpitala. Pielęgniarki przekazały dziewczynie nowinę, że Tomo nie da rady dzisiaj przyjechać, ale ma to, o co ona go poprosiła. Gabrielle kamień spadł z serca. Już nie martwiła się ani o Tomo, ani o zwierzaka. Wiedziała, że oboje są bezpieczni – z dala od Johna.


________________________
EDIT: Jeśli ktoś czyta notkę w późniejszym terminie, niż w październiku 2011, a w komentarzach pojawia się imię "Emily" proszę nie wytrzeszczać oczu. Nastąpiła zmiana imienia głównej bohaterki na Gabrielle. Emily pojawiała się na innych blogach i nie chcę, by brano to jako niewymyślone przez autorkę, jako ściągnięty detal tudzież plagiat.