Blog zawieszony do odwołania

Sprawy, jakie wkradły się w moje (i tak już beznadziejne) życie, totalnie zabrały mi resztki czasu, na to opowiadanie. Nie usuwam go, bo znając mnie będę miała chęć do niego powrócić. To po prostu "mały" kryzys. Czy popadłam w depresję? Nie wiem, może. Mam napisane dużo rozdziałów z dalekiej przyszłości bohaterów. Nie chcę ich porzucić, wręcz wyrzucić w kąt. Chcę by żyli dalej, ale jeszcze nie teraz. Ktoś, kto w ogóle czyta to opowiadanie (bardzo mi miło), musi się niestety na chwilę obecną zadowolić rozdziałami które już tutaj są. Może wrócę na jakieś Święta. Taki prezent xD zobaczymy... bye! Do napisania!

P.S. Póki co mogę zaprosić na bloga, który będzie funkcjonował, bloga mojego i mojej przyjaciółki, o zespole 30 Seconds To Mars (http://thirtysecondstomars-by-mary-and-alice.blogspot.com). Wiadomości, ciekawostki, głównie od roku 2002, choć starsze w odpowiedniej zakładce też się znajdują. Miło powspominać, bo jak wiadomo zespół ma teraz przerwę (oby nie długą, chcemy nowości, plotek a przede wszystkim nowej płyty) :)

niedziela, 25 września 2011

Rozdział 14: Casanova

Tomo i Norton spotkali się w restauracji „Venice” w umówionym wcześniej terminie. Mieli rozważyć najbliższy los ciemnowłosej Gabrielle Diovan. Obaj mężczyźni zlitowali się nad nią i wyciągnęli pomocną dłoń, pomimo iż jej nie znali, pomimo, że była dla nich totalnie obcą osobą. Chcieli jej pomóc choć na oddziale, który należał do doktora Nortona było mnóstwo pacjentów z podobnym zapisem w życiorysie. Każdy z nich chciał umrzeć, brał narkotyki i często obrywał. Gabrielle niczym się od tych pacjentów nie wyróżniała. Jednak co było inne, to smutek, który sam w sobie przez nią przemawiał. Tak jakby niezdolna była do wykrzywienia twarzy w geście uśmiechu. To coś fascynowało, a zarazem przerażało. Nosiła w sobie jakąś tajemnicę i ogólną dobroć, bo przecież zlitowała się wtedy w parku nad utaplanym w błocie małym stworzeniem, którego nikt wcześniej nie dostrzegł, a jeżeli już, to nic nie zrobił i przeszedł obojętnie. To małe pisklę wydawało się być bardzo bliskie jej sercu, bo tak jak ona, nie miało na świecie nikogo, żyło ostatkiem sił, było bezbronne. 

Gabrielle często wątpiła. Nieraz chciała odejść z tego świata do Krainy Tysiąca Róż. Wierzyła, że tam spotka matkę, jedyną osobę na świecie, która okazała jej miłość. Nosiła na nadgarstkach bransoletki, które sama zrobiła, by zakryć blizny po małych nacięciach żyletką. Pewnego dnia po prostu wzięła ją do ręki i się pocięła. Gdy zdała sobie sprawę, że będzie musiała długo czekać aż się wykrwawi, opamiętała się. W pośpiechu wzięła z łazienki ręczniki i obwinęła nimi całe dłonie. Po pewnym czasie krew przestała lecieć. Nacięcia były małe, ale blizny zostały i będą już z nią do końca. 

Gdy była ośmioletnim dzieckiem, za każdym razem, gdy ojczym wyzywał ją od najgorszych szła do swojego pokoju uważając, że jest najbardziej okropnym stworzeniem, jakie wydał świat i nacinała swoje delikatne ciałko nożem, który pewnego dnia zabrała z kuchni. Robiła nacięcia na brzuchu i nogach, by nikt ich nie zobaczył. Karała samą siebie za to, co musiała usłyszeć z ust Johna. Jego słowa były takie realne, prawdziwe, że naprawdę w to wierzyła.

Pewnego dnia Johna odwiedził kolega ze swoim synem, rok starszym od Gabrielle. Miała wtedy może góra dziesięć lat. Adrian był chłopcem, który tak jak jego ojciec i jego koledzy, lubił rządzić innymi, wydawać rozkazy, a gdy ktoś nie słuchał „doprowadzał do porządku”. Chłopiec zapytał, czy może rozpalić ognisko w nieużywanym od lat kominku. John bez problemu się zgodził. W ogóle poza Sally, uważał wszystkie kobiety za gorszy gatunek. To mężczyźni według niego byli górą, tymi „lepszymi”. Adrian rozpalił więc ognisko, wrzucał do niego, wszystko co znalazł w pobliżu, ciuchy, gazety. Kazał Gabrielle przynieść jedyną swoją zabawkę, jaką miała. Była to niedokończona ręcznie robiona przez jej matkę lalka. Szmaciany gałganek zszyty z różnych skrawków materiałów. Gabrielle przytulała ją mocno do siebie twierdząc, że jej nie odda. Chłopak nie wytrzymał i wepchnął ją wraz z lalką do kominka. Dziewczynka poparzyła sobie ramię, puszczając błyskawicznie lalkę. Pozostałość po matce spłonęła, a do dnia dzisiejszego widać ślady po poparzeniu.
Na palcach jednej ręki nie sposób zliczyć wszystkich blizn, jakie miała na ciele, całej historii przykrych przeżyć, w jakich musiała brać udział.

- Zaraziłeś mnie swoim entuzjazmem do niej. – Zwierzał się Norton. – Ona jest… nie wiem jak to określić.
- Niesamowita, oryginalna? – Wtrącił Tomo.
- Tak, chyba tak. Nie chcę by ktokolwiek jeszcze ją skrzywdził. Nie po to ją odratowaliśmy żeby teraz spisać na straty. Ona dopiero teraz zaczyna żyć. Nabrała rumieńców na bladej skórze. Jak nikomu w świecie chcę jej pomóc. Z resztą ja każdemu zawsze chciałem pomóc. To moja pasja. Jestem lekarzem z zamiłowania i taki już pozostanę.
- A ja muzykiem. Doskonale cię rozumiem. Zadzwonię zaraz do kuzyna. Miał mieszkanie w dobrej dzielnicy LA. Stało od lat puste. Kuzyn tam mieszkał, ale po tym jak założył rodzinę się wyprowadził. Teraz ma dwójkę dzieci i szczęśliwą żonę.
- No to na co czekamy? Dzwoń do niego. - Tomo nie trzeba było dwa razy powtarzać. Szybko wykonał połączenie. Mieszkanie okazało się jednym wielkim sekretem, o którym żona kuzyna nie miała nawet pojęcia. Kazała Tomo zadzwonić za dwie godziny, gdy krewniak będzie w domu.
– Dobra. To jak się czegoś dowiesz, to szybko do mnie zadzwoń. Urwałem się ze szpitala dosłownie na chwilę. Gabrielle pilnuje teraz moja dobra znajoma. Mam nadzieję, że nie spuszcza z niej oka. Boję się, że ten bydlak może wrócić i dokończyć dzieła.
- Wtedy nasze starania poszłyby na marne.
- Oj tak.. – westchnął głośno doktor. Więc jak się czegoś dowiesz, to dzwoń. Ja uciekam. Obowiązki wzywają.
- Na razie. – Pożegnali się jak to faceci uściśnięciem dłoni.

Tomo cały czas miał nadzieję, że mieszkanie będzie wolne i Gabrielle się tam zadomowi. Będzie miała swój mały kąt w prezencie od losu. Swoje małe i w końcu ciche cztery ściany, w których będzie bezpieczna. Wrócił do tour-busa. Grupa tej nocy wyruszała do Chicago. Cała ekipa już na niego czekała. Z początku myślał, jak się wytłumaczy z tego, że szuka mieszkania, ale w końcu pomyślał, że nic im do tego, po prostu nie powie, a Vicki, jego kochaną Vicki znowu okłamie. Przysiągł sobie, że to już ostatnie kłamstwo. Nie miał z ich powodu wyrzutów sumienia, czuł że działa w słusznej sprawie.

Minęły dwie godziny i zadzwonił do swojego krewniaka. Niestety mieszkanie zostało sprzedane pół roku temu. Znalazł się kupiec i kuzyn nawet się nie targował. Chciał się pozbyć lokum, w którym odbywały się same imprezy studenckie i popijawy. Dla niego był już to zamknięty rozdział życia.
- Kotku? – Wtrąciła Vicki, jak tylko jej narzeczony się rozłączył. – Po co ci mieszkanie?
- Kolega szuka. Chciałem mu pomóc.
Nie odpowiedziała. Patrzyła dziwnym wzrokiem na Tomo. Shannon z Jaredem także.
- Nigdy nikomu nie pomagaliście?
- Nie o to chodzi. – Tłumaczył Shannon. – Dzwonisz, pytasz się. A ten twój kolega, o którym nic nie wiemy, to nie może sam mówić?
- Czepiacie się i tyle. Z rodziną przecież lepiej się rozmawia niż z obcym. – Na te słowa Tomo, Jared się zamyślił.

Myślał o otrzymanym od matki smsie, na który nie odpowiedział. Czuł potrzebę zobaczenia rodzicielki, ale również ogromny żal. Jak ona mogła mi zrobić coś takiego? Shannon nawet nie wie i ode mnie się nie dowie. Uważa mnie za swojego brata, ale cholera! Kim ja jestem? Czy on może tak myśleć? Całe życie byłem okłamywany. Nawet nie wiem, jak naprawdę powinienem się nazywać. Powiedziała mi tylko imię mojego prawdziwego ojca. A nazwisko? Chciałbym je znać. Chociaż nie! Nie chcę wiedzieć, jak nazywał się ten, przez którego tu jestem, i przez którego musiałem stać się powodem rozpadu szczęśliwej rodziny. Ciekawe w jaki sposób Joseph się dowiedział? Powiedziała mu? Ach! Nie chce o tym myśleć, ale nie mogę. Cały czas te myśli w mojej głowie. Ona niedługo mi eksploduje. To jakieś szaleństwo, zły sen z którego chciałbym się jak najszybciej obudzić.
- Jared słyszysz mnie?! Halo brachu. – Wołał Shannon.
- Co? – Zdążył tylko odpowiedzieć pytaniem na pytanie, nie wiedząc totalnie co się wokół niego dzieje.
- Coś się tak zamyślił? Wołam od dłuższej chwili… Chciałem się spytać, co z twoją kawalerką, którą kupiłeś pięć lat temu? Remontowałeś tam coś?
- A, nie. Stoi jak stała. Ruina, ale jest. Wiesz jakbym cię wykopał z mieszkania, bo byś mi zawadzał to się możesz tam udać.
- Bardzo śmieszne. Może sprzedasz ją kumplowi Tomo?
Chorwat był równie zdziwiony jak Jared.
- Przecież ci mówię, że to totalna ruina. – Powtórzył wokalista.
- Zapytam. Może by chciał. Jest sam, dużo miejsca mu nie potrzeba.
- No dobra, to go umów ze mną na kiedyś tam. Niech ją obejrzy.
- Jakiś adres?
- Masz. – Podał mu skrawek papieru z zapisanym adresem. – Za trzy dni mamy wolne. Niech wtedy wpadnie. Później nie wiem, kiedy będzie można mnie złapać. Sam wiesz jaki mamy nawał koncertów.
- Tak oczywiście. Przekaże mu i za trzy dni się stawi. Jest bardzo zdecydowany.

Tomo w duchu był bardzo uradowany. Chyba mam lokum! Cholera mam lokum dla Gabrielle. To nic, że Jared uważa swoją kawalerkę za ruinę. To nie ma znaczenia. Liczy się fakt, że będzie mogła zaszyć się w wielkim Los Angeles i John jej nie dopadnie. Dlaczego wcześniej nic nie wiedziałem o tym mieszkaniu? Ech, ten Jared. Ma same tajemnice. Pewnie sprowadzał tam dziewczyny i odcinał się od otaczającego go świata. Ale co mu tam. Teraz za to go kocham. – Do końca dnia Tomo był cały w skowronkach. Uśmiechał się, podśpiewywał. Wziął do ręki gitarę i zaczął układać bardzo dźwięczną melodię. Wysłał do Nortona sms z dobrą nowiną. Doktor odpisał, jak zwykle z parogodzinnym opóźnieniem, ale również bardzo się ucieszył. To była już tylko formalność. Choć Tomo cały dzień chodził niezwykle pozytywnie nastawiony do życia, to wraz z nocą przyszło mu na myśl, że Jared będzie kolejną osobą, której on będzie musiał powiedzieć o Gabrielle. Shannon i Jared byli jego najlepszymi przyjaciółmi, praktycznie rodziną. Spędzał z nimi najwięcej dni w roku. Mógł powiedzieć im o wszystkim. Zawsze dobrze mu doradzali, zawsze mu pomagali. Teraz będzie zmuszony powiedzieć obu o dziewczynie, do której zapałał niezwykłą przyjaźnią. Będzie też musiał ich zmusić do tego, by nic nie powiedzieli Vicki. Jak ona na to by spojrzała. Dla niej byłaby to konkurentka która chce jej odebrać długoletnią miłość, kochanego Tomo.

Shannon słyszał już co nieco o Gabrielle, ale myślał, że wraz z trasą ta historia się skończy. Tomo wróci całkowicie do Vicki i nie będzie nawet słowem wspominał o nieszczęśliwym losie pewnej dziewczyny z Los Angeles. Tak się jednak nie stało. Tomo nadal kochał swoją narzeczoną ponad wszystko, ale nie mógł również zapomnieć o Gabrielle. Chciał by w końcu stanęła na nogi i wiodła szczęśliwe życie. Nie oczekiwał nic w zamian. I to właśnie było w nim piękne, bezinteresowna pomoc ponad wszystko.

Dzieląc się historią z Shannonem, wiedział, że ten nie puści pary z ust. Jeśli chodzi o sekrety, potrafił uchować wszystko w tajemnicy. Rzadko kiedy można spotkać człowieka, który nie ma potrzeby rozpowiedzenia plotki dalej, by szła w świat, zmieniając się kilkadziesiąt razy. Został jeszcze Jared, który był przeciwieństwem brata. Lubił pogaduchy, nigdy buzia mu się nie zamykała. Od jakiegoś jednak czasu, a dokładnie od feralnych Świąt Bożego Narodzenia, stał się bardziej zamknięty w sobie, na jego twarzy już nie gościł szeroki uśmiech, przestał lubić kontakty z ludźmi, wolał odcinać się od świata. Zaszyć w jakimś ciemnym miejscu i nie mieć przy sobie żadnej żywej duszy. Nade wszystko las. Lubił długie spacery wśród zieleni. Oddychał wtedy innym powietrzem. Często w trasie kazał kierowcy zatrzymać autobus choć na pięć minut, gdy przejeżdżali przez różnorodne lasy. Kevin zawsze spełniał zachciankę wokalisty. Jared wtedy wyruszał na samotną wędrówkę, która trwała bardzo krótko, ale podczas której mógł przemyśleć wiele spraw. Szedł sam w głąb lasu, nikt z ekipy zespołu nie podążał dalej. Wszyscy wiedzieli, że ten sposób medytacji jest dla Jareda świętością i nie należy mu pod żadnym pozorem przerywać. Czekali cierpliwie aż wróci i będą mogli ruszyć dalej.
Tomo bał się, że Jared, przekaże wieści o Gabrielle jego narzeczonej. A w końcu ten news nie był nieunikniony. W końcu Tomo chciał wynająć kawalerkę Jareda w prezencie dla Gabrielle. Postanowił, że jedynym wyjściem będzie opowiedzenie Jaredowi wszystkiego, od początku, ze szczegółami. Przypuszczał, że wtedy wokalista zrozumie jego położenie i jakimś cudem się nie wygada. Dzień obejrzenia mieszkania miał nastąpić za trzy dni.

Podczas gdy Tomo ogarniały raczej pozytywne myśli, zmącone małym jedynie niepokojem, Jared spoglądał przez okno niewzruszenie. Wydawało się, że nawet nie mrugał powiekami. Blask niebieskich jego tęczówek było widać z kilku metrów. Tęsknił. Tęsknił za chwilami spędzonymi w rodzinnym gronie, za czasami dzieciństwa, gdy składał wraz z Shannonem zabawki z niczego, a potem instrumenty. Przypomniał sobie jak raz znaleźli wyrzucone na bruk pianino. Ostatkiem sił przynieśli je do domu. Matka nauczyła ich nut. Mogli zagrać co łatwiejsze piosenki. Wspominał jej przyjaciół, hipisów, którzy przychodzili z bębenkami, gitarami, zachęcali do grania. Przypomniał sobie pierwszą piosenkę jaką zaśpiewał. Kilkuletnie dziecko śpiewało francuską piosnkę Alouette, pochodzącą z kreskówki. Constance zawsze nuciła mu ją na dobranoc. Chciałby wrócić do tych dawnych czasów, które były piękne. Pomimo, że w domu Leto brakowało ojca, pomimo że brakowało czasem jedzenia, było pełno miłości. Czasu jednak nie da się cofnąć i zatrzymać, a najchętniej by tak zrobił. Nie chciał dorosnąć. Jednak był do tego zmuszony. Praca na zmywaku, wykładanie towarów w sklepie, byle tylko zarobić trochę pieniędzy i móc iść na przód. Dzieciństwo jego i Shannona uciekło między palcami, zostawiając po sobie jedynie szary ślad.

Gdy w końcu się wybił, myślał że idealnie będzie zawsze. Krzyki dziewczyn na całym świecie, gdy tylko go zobaczą, miliony zdjęć, robionych codziennie, on na okładkach gazet. Mógł przebierać w pannach do woli. Gdy w końcu myślał, że się zakochał i oświadczył, jego ówczesna kobieta, Cameron Diaz go zostawiła. Wtedy zrozumiał, że miłość nie istnieje. To tylko zauroczenie drugą osobą i pożądanie. Diaz pobawiła się nim i nigdy nie traktowała tego związku poważnie. Był jej marionetką, którą sterowała na wszystkie fronty. Przypomniał sobie ten dzień oświadczyn. Piękna pogoda, zachód słońca. Oni nad morzem. Spacerowali boso po plaży, wiał ciepły wiatr znad oceanu. Kazał jej zamknąć oczy, spytał: Ufasz mi? Odpowiedziała z uśmiechem: Tak, oczywiście. Poprowadził ją przed siebie. Stanęli w końcu przy pięknie ubranym stoliku. Obok stał kelner. W trakcie kolacji, posłaniec przyniósł bukiet stu czerwonych róż. Wtedy wyciągnął z kieszeni małe pudełeczko. Wstał z krzesła, cały czas wpatrując się w jej oczy, uklęknął i zapytał: Wyjdziesz za mnie? A Cameron parsknęła śmiechem: Co? To jakiś żart? Widząc jego wyraz twarzy, spoważniała. O, Jay, ty na poważnie… Słuchaj, to nie możliwe. Było nam razem fajnie, romantycznie i w ogóle. Ale ja ten związek traktuje raczej jako przelotną miłość. Jesteś fajnym facetem, ale ja nie mogę się z tobą związać. Małżeństwo wiąże się z zazdrością, z byciem cały czas z jedną osobą. Czułabym się zamknięta, jak w więzieniu. Musisz mnie zrozumieć. Powiedział tylko: A ja myślałem, że to miłość… Odszedł zostawiając ją samą. Choć do niego później dzwoniła, nie odpowiadał. Spoglądał na wyświetlacz telefonu i słuchał wydobywającego się z BlackBerry dźwięku. Nie odbierał, nie odpowiadał na smsy. Cameron Diaz przestała dla niego istnieć, umarła. Skrzywdziła go najbardziej ze wszystkich kobiet, choć to on miał opinię Łamacza Serc i Casanovy Hollywoodu. Później próbował jeszcze ułożenia sobie życia ze Scarlett Johansson. Jednak był ostrożny, nie chciał znowu wyjść na zakochanego idiotę. Po pewnym czasie okazało się, że ten związek nie ma sensu. Jared i Scarlett rozstali się w pokoju. Do dzisiaj są dość dobrymi przyjaciółmi. Choć gdy Jared jest w trasie, a ona ma zdjęcia do filmów, nie odzywają się do siebie, nie dzwonią. Przyjaźń odnawia się, gdy spotykają się na jakiś imprezach. Wtedy zamienią parę serdecznych słów, jednak o powrocie do siebie i odbudowaniu związku nie ma co mówić. To już zamknięty rozdział. 



-------------------------------
EDIT: Jeśli ktoś czyta notkę w późniejszym terminie, niż w październiku 2011, a w komentarzach pojawia się imię "Emily" proszę nie wytrzeszczać oczu. Nastąpiła zmiana imienia głównej bohaterki na Gabrielle. Emily pojawiała się na innych blogach i nie chcę, by brano to jako niewymyślone przez autorkę, jako ściągnięty detal tudzież plagiat.

niedziela, 11 września 2011

Rozdział 13: Prawda

Jared w końcu się wyspał. Od wielu miesięcy nie mógł zmrużyć oka, a teraz spał jak niemowlę, zmęczone całodniowym poznawaniem świata. Obok siebie miał bijące małe serduszko skrzydlatego stworzenia. Jak nigdy czuł się bezpieczny, pozbawiony jakichkolwiek zahamowań i lęków. Tak jakby ten gołąb, którego nazwał Juliuszem miał mu w czymś pomóc, ochronić. Po pięciu godzinach snu nagle się ocknął. Szybko zerwał się do pozycji siedzącej. Będący już w środku autobusu Shannon, wybuchnął śmiechem:
- Co jest braciszku? Jak się spało? Może ty potrzebujesz jakiegoś stworzonka do spania? Ja sugerowałbym raczej nie gołębie, a jakąś kobietę na stałe. – Zamierzony żart w głosie starszego brata sprawiał, że Jared już wychodził z siebie.
- I kto to mówi? Jesteś ode mnie starszy, a też nie masz nikogo. A w ogóle mnie kobiety nie są potrzebne. – Przecierał zaspane oczy.
- Taaak?! – Wrzasnął, a na jego twarzy mimowolnie zaczął pojawiać się szeroki uśmiech.
- Tak. Wieczna kontrola. Pytania typu ‘gdzie byłeś’, ‘co robiłeś’, spowiadanie się ze wszystkiego nie jest dla mnie. Sex owszem z kobietą, ale taki na jedną noc. Żeby potem można było się zwinąć, a ona nie stawiała na mnie krzyżyka, że to niby ja mam zostać jej mężem i być przywiązany do pantofla. Co to, to nie.
- Ty mój mały jebusku. A może właśnie spróbuj takiego życia pod pantoflem, ja wtedy też spróbuję. Zobacz jak Tomo się powodzi.
- Bo często jej nie widzi. Jak się spotkają to nadrabiają wszystko. Nie przekonasz mnie do jakiegokolwiek związku, a tym bardziej do zaobrączkowania, zbyt wiele w życiu przeszedłem. Kobiety potrafią ranić, wiesz?
- O tak, kobiety również potrafią pokazać pazurki. Ale przecież nie wszystkie, są wyjątki kobiet oddanych, wiernych i nie takich, jak to przed chwilą opisałeś. Potrafią zaspokajać wszystkie potrzeby, być wyrozumiałe, lojalne, potrafią pokonywać wszystkie kłody rzucane im pod nogi…
- Spotkałeś takie cudo?
- Wiesz, że nie, ale ciągle mam nadzieję. A ty jak jesteś taki niedowiarek to może dostaniesz ode mnie na urodziny gumową lalkę. – Zaśmiał się głośno. – Dasz upust emocjom.
- Nie trzeba, mam rączki.
- Fuj! Nie musisz mi tego opowiadać! – Zakrył usta dłonią. – Właśnie sobie to wyobraziłem i mam odruch wymiotny.
- Nie mów mi, że ty tego nie robisz?
- Skończ!
- No ale tak, czy nie? – Jared wyraźnie się ożywił rozmową i chciał dogryźć bratu.
- Dla twojego chorego móżdżku: skończyłem z tym. Nie jestem nastolatkiem. Jeśli już to z kobietą, ale tą jedyną.
- Romantyk, albo przez wiek już niedomagasz. – Jared zwijał się na kanapie ze śmiechu, głaszcząc przy tym gruchające stworzenie.
Shannon nie wytrzymał. Wstał i bardzo oburzony wyszedł z autobusu. Młodszy brat chyba uderzył w czuły punkt. Przez to, że był wypoczęty i naładowany energią, sprawiał wrażenie jeszcze bardziej nieznośnego niż zwykle.

Shannon  jak tylko wydostał się z autobusu, zaczął wyżywać się na drzewie stojącym parę metrów od niego: Jak on mi może mówić o związku z kobietą jak ja go non stop pilnuję. Zachowuje się gorzej niż pięcioletnie dziecko. Jak ja go nienawidzę! – Myślał w duchu, kopiąc drzewo i robiąc butami w ziemi małe dołeczki. – Nienawidzę go, ale również kocham. Chciałbym żeby w końcu się ustatkował, dał mi odsapnąć. Też chcę już spokoju. Jestem starym baranem, który opiekuje się również starym bratem. I też baranem. Starość nas pochłonie i ani się obejrzymy, nie będzie do czego wracać… - Shannon przerwał rozmyślanie, gdy na horyzoncie pojawił się Tomo ze swoją ukochaną Vicki.
- Cześć Shanimalku! – Dziewczyna podbiegła do starszego Leto i uwiesiła mu się na szyi w geście przywitania.
- Dobra, dobra dosyć tych czułości. Jestem zazdrosny – wtrącił Tomo.
- Mieliście się tylko na chwilę spotkać, co ty tutaj robisz? – Shannon był nieco zdziwiony jej wizytą.
- Tak. Miałam przyjść żeby zobaczyć Tomo i zjeść z nim pyszny obiadek, ale wzięłam sobie urlop i jestem. Będziecie mnie mieli dwa tygodnie na głowie. – Odparła z radością.
- Ooo, no fajnie, fajnie. Przyda się jakaś damska ręka w autobusie. Mamy przecież tam duże dziecko.
- Ha ha ha – Zaśmiała się głośno. – Mówisz o Jaredzie? Spokojnie, przy mnie zawsze się trochę hamował i udawał gentlemana.
- Chyba jesteś kobietą. – Zauważył Tomo.
- Co ty nie powiesz? A nie spotykasz się czasami z transwestytą imieniem Horhe? – Wszyscy troje spontanicznie się zaśmiali.
- Nie to miałem na myśli. – Odparł Tomo, gdy już mógł złapać oddech. – Mówiąc, że jesteś kobietą, mówiłem, że Jared będzie się hamował. Nie będzie chciał psuć dobrego zdania na jego temat. A ty i tak wszystko wiesz od nas, ale on nie musi. Będziesz przyszłą panią Milicevic. Muszę ci wszystko mówić. – Schował drobną kobietkę w swoich silnych ramionach. Ona nie kryła zadowolenia z bycia z kimś takim, jak Tomo. Rozumieli się doskonale, byli idealną parą. Kłócili się jak każdy, ale jedynie o poważne sprawy. Po kłótniach czule się przepraszali. Byli ze sobą od bardzo dawna. Lata mijały a ich miłość rozkwitała. Oboje nie wyobrażali sobie życia, gdyby nagle zabrakło jednego z nich. Taka miłość przecież dwa razy się nie zdarza.
- No to gdzie masz bagaże. – Rozglądnął się dookoła Shannon.
- Zostały w hotelu. Nie wiedziałam o której dokładnie będziecie. Pójdziemy później po nie? – Błagalnym wzrokiem spojrzała na Tomo.
- Muszę? – Odpowiedział.
- Tak musisz. – Uśmiechnęła się i pocałowała go w czoło.
- No to jak muszę, to nie mam wyjścia.
- Pantoflarz! – Śmiał się Shannon.
- Zobaczymy cwaniaku, jak ty znajdziesz swoją kobietę, czy nie będziesz pantoflarzem. – Mówił Tomo ciągle się podśmiewając.
- Ehh przerabiałem już dzisiaj ten temat z Jaredem. – Na jego twarzy momentalnie malował się smutek. – Idę na spacer. Do zobaczenia później. – Czym prędzej chciał darować sobie wiercenie tego tematu dwa razy w ciągu jednego dnia. Wkrótce Shannon zniknął z zasięgu wzroku pary.
- Co mu się stało? – Vicki nie kryła zdziwienia. Nagle nastrój perkusisty zmienił się w ułamku sekund o 360 stopni.
- Nie wiem Skarbie, ale jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o Jareda. On nigdy chyba nie dorośnie.
- Pewnie masz rację. Przywitam się z tym wielkim dzieckiem. Chodź! – Pociągnęła Tomo za rękę. Nagle jego telefon dał o sobie znać. Na wyświetlaczu widniało „Noton”.
- Już kochanie. Idź się przywitaj, a ja odbiorę.
- Jakaś kochanka?
- Taa jasne. Cały harem prostytutek. A na poważnie, znajomy. Mogę ci nawet pokazać wyświetlacz telefonu.
- Wierzę ci głuptasie. – Vicki poszła do Jareda, a Tomo odebrał telefon. – Halo. Coś się stało, że dzwonisz?
- Cześć. Tak, stało się i to dużo. Ojczym Gabrielle próbował ją zabić.
- Co?! To jakiś żart?!
- Nie żartuję w takich sprawach. Nie wiem, jakim cudem ktoś go wpuścił na mój oddział. Tyle co odzyskała przytomność, a zjawił się ten gnojek. Wszystko było na dobrej drodze, a teraz… Ona teraz nie chce z nikim rozmawiać. Jedynie do mnie mruknie parę słów. Wiem, że do ciebie miała największe zaufanie. Przyłapałem go na gorącym uczynku, ale dopóki nie zostaną postawione mu zarzuty, a to może być utrudnione przez jego wpływową rodzinę, która koniecznie nie będzie chciała rozgłosu, to bydlak może spróbować znowu.
- Co mam robić?
- Najlepiej jak najszybciej się z nią zobaczyć i przekonać żeby chociaż jadła.
- A potem?
- Trzeba jej poświęcić trochę czasu. Opowiedziała mi swoją historię i wierz mi, kolorowo to ona w życiu nigdy nie miała. Ledwo ją odratowałem. To ciężkie, traumatyczne przeżycie. Może… - Urwał w pół zdania.
- Co może?
- Może się nią zaopiekujesz? Ukryjesz gdzieś?
- Norton, zwariowałeś? Jestem w wiecznej trasie. Gdzie mam ją niby zabrać? Do ciasnego autobusu z nami?
- To jest jakieś wyjście. Ja jestem dwadzieścia cztery godziny  na oddziale, tutaj jej nie schowam, za dużo ludzi.
- Może i bym ją zabrał w tour, ale… mam dziewczynę, co ona sobie pomyśli. Gabrielle może stać się nieświadomie przyczyną rozpadu mojego związku, a tego bym nie chciał.
- Mówiłeś, że to twoja przyjaciółka.
- Tak, ale jak moja Vicki się dowie. To moja narzeczona. Zrozum mnie.
- No to na razie!
- Nie czekaj! Może wynajmę jej jakieś mieszanie? Tylko tyle mogę zrobić.
- Zawsze coś. Ale musi to być bardzo ustronne miejsce. Może nawet poza LA. Mogę pomóc ci szukać.
- Norton, spotkajmy się za dwa dni w restauracji „Venice” o 18. Moja dziewczyna idzie. Pa – Rozłączył się.
- Dziubasku, co tak marszczysz brwi. Stało się coś?
- Mojemu kumplowi zmarła babcia. – Wymyślił na poczekaniu. Pierwszy raz od kiedy był w związku z Vicki, okłamał ją. Zrobił to, chociaż wcale nie chciał. Twierdził, że chce jej wszystko mówić, nie mieć przed nią tajemnic, a jednak ją okłamał. Myśl, że po jednej stronie stawiał swoją narzeczoną, a po drugiej ledwo co poznaną nieszczęśliwą Gabrielle, go przerażała. Inny facet miałby gdzieś los obcej dziewczyny. On jednak taki nie był. W jakimś stopniu czuł do niej sympatię i nie mógł przejść obok niej obojętnie. Liczył się z konsekwencjami, gdyby ta sprawa wyszła na jaw, jednak brnął wciąż do przodu.
Rozmyślał bardzo wiele od rozmowy z Nortonem. Bardzo mało mówił. Całe szczęście, że po bagaże Vicki wybrał się sam. Ona z pewnością zauważyłaby od razu jego długie milczenie i maskę powagi jaką przybrał na twarz. Wiedział, że chwila samotności dobrze mu zrobi, przemyśli wszystko, a gdy wróci do tour-busa będzie trochę poukładany i będzie mógł myśleć o chwili obecnej.

Vicki rozpakowywała swoje rzeczy. Upychała je gdzie popadnie. W każdym zakamarku pojazdu była jakaś z rzeczy należących do niej. Jared siedział na kanapie i próbował pisać jakieś nowe piosenki. W przerwach między wersami przyglądał się dziewczynie swojego kolegi. Co Tomo w niej widzi. Jest taka… pospolita, szara, niczym się nie wyróżnia. – myślał w duchu. – Figura jak figura, wzrost ok., osobowość, charakter też niby w porządku, jak u dziewczyny, twarz – cóż widziałem lepsze. Ale on potrafi być z nią szczęśliwy. To jest chyba najważniejsze. To coś, co mnie nigdy się nie przydarzy. Już nigdy się nie zakocham. Wiecznie będę sam, bo jestem zasranym popaprańcem, którego nikt nie zrozumie. Każda dziewczyna ze mną postradałaby zmysły. Oczywiście w negatywnym znaczeniu tego słowa. – Z dogłębnych przemyśleń wyrwał go dźwięk Blackberry. Jego matka przysłała mu smsa:

Synku, proszę cię spotkajmy się.
 Już dłużej nie wytrzymam tego dystansu,
na jaki mnie trzymasz.
Porozmawiajmy.

Jared nie spodziewał się czegoś takiego. On i jego matka mieli takie same charaktery, byli wytrwali w swoich przekonaniach, nieugięci. A jednak matka się do niego odezwała. Po tym wszystkim, co od niego usłyszała. Po tym, jak powiedział jej, że ma ją gdzieś, ma zniknąć z jego życia, więcej się nie pokazywać, po miesiącach milczenia. Ona w końcu próbowała się z nim spotkać, pogodzić. Kochał ją, ale ta miłość została wystawiona na ogromną próbę, pewnego mroźnego grudniowego dnia.

Była wigilia, 24 grudnia 2008 roku. Jared jak co roku właśnie wrócił ze swoją matką z całodniowych zakupów. Stały się one tradycją. Najmłodszy syn, zawsze oczko w głowie matki, pomagał jej w wyborze prezentów dla pozostałych członków rodziny, od wielu lat. Prezenty dla siebie kupowali na sam koniec. Wtedy rozdzielali się i często wracali do miejsc, które wcześniej razem mijali. To były najmilsze chwile w całym roku. Rodzina Leto jednoczyła się i była jedna wielką całością. Prawdziwe uśmiechy, szczere gesty, radość. Takie właśnie były Święta Bożego Narodzenia. Matka przygotowywała pyszne potrawy, wyganiając z kuchni braci, jak tylko przekroczyli jej próg. Potrawami rozkoszowali się dopiero podczas wieczerzy, nie wcześniej. Uwzględniała również to, że jeden z synów jest wegetarianinem, a drugi nie. Często robiła dwie wersje jednej potrawy. W pierwszy dzień świąt odwiedzała ich pozostała część rodziny. Przybywali również przyrodni bracia, z drugiego małżeństwa ojca. Constance zawsze uważała ich za osoby bardzo bliskie. Kochała męża nade wszystko, pomimo, że ich zostawił. We wszystkich dzieciach widziała jego odbicie. Czuła wtedy ciepło na sercu. Tak jakby Joseph nadal przy niej był. Jared często dzień wcześniej, podczas odwiedzin rodziny dostawał urodzinowe prezenty. Każdy o nim pamiętał. W ciągu tych paru dni świąt czuł się zawsze wyjątkowo dobrze. Rodzina mogła być rodziną z prawdziwego zdarzenia, której w jego dzieciństwie brakowało.
Rozpakował wiec wszystkie prezenty, pił świąteczne wino i nagle zauważył, że matka gdzieś zniknęła. Pomyślał, że poszła do swojej sypialni, nie mylił się. Udał się tam od razu. Miał wejść żywo do środka, ale zatrzymał się. Drzwi były lekko uchylone, ale mógł dostrzec postać matki, siedzącą na brzegu łóżka z jakimś skrawkiem papieru. Mówiła sama do siebie:
Joseph brakuje mi ciebie, wiesz? Tak bardzo cię kochałam. To co zdarzyło się 38 lat temu, było… nie wiem czym było. Może moją głupotą, może chciałam jakiejś odskoczni. Cenię cię za to, że oboje moi synowie mogą nosić twoje nazwisko, chociaż są braćmi tylko połowicznie. Nigdy nie powiem im prawdy, zabiorę to do grobu, chociaż to tak bardzo boli. Ukrywanie, że Jared nie jest twoim synem i, że on stał się głównym powodem rozpadu naszego małżeństwa. To wszystko…
- Coś ty powiedziała? – Jared stał w progu sypialni swojej matki ze łzami  w oczach. – Czym nie jestem? Czego jestem powodem? Nie wierzę, nie wierzę. To jakiś zły sen. Muszę się obudzić.
- Synku, ja ci wszystko wyjaśnię. – Wstała z łóżka i udała się w kierunku Jareda.
- Nie zbliżaj się do mnie! – Mówił przez zęby. – Brzydzę się tobą. Chcę znać nazwisko swojego prawdziwego ojca.
- Po co ci ono? Twój prawdziwy ojciec miał na imię Edgar, on już też… nie żyje.
- Kim on był. – Constance nie odpowiadała. – Powiedz! – Krzyknął.
- To był przyjaciel Josepha ze szkoły. Kiedyś się umówili u nas w domu. Joseph się spóźniał. W końcu został w pracy do rana, a my… wypiliśmy za dużo, poniosło nas, zrozum.
- Nie wybaczę ci tego! Dlaczego mi nie powiedziałaś? Z resztą którzy bracia mają różne kolory tęczówek. Mogłem to zauważyć. I dlaczego Shannon ma inną grupę krwi niż ja? Cholera mamo!
- Jared…
- Nie mów już nic, nic nie mów. Nie dzwoń do mnie, nie jesteś już moją matką. Uważasz mnie za powód rozpadu twojego szczęśliwego małżeństwa. Nie chcę cię znać. – Wyszedł z domu z nikim się nie żegnając.
Wrócił tylko któregoś dnia po swoje rzeczy. Od tej pory nie rozmawiał ze swoją rodzicielką. Była to dla niego wielka męka, ale nie potrafił przebaczyć słów jakie o nim wypowiedziała. Zaczął czuć się ogromnym ciężarem dla wszystkich.


______________

Ale wymęczyłam początek tego rozdziału :( Jakiś taki... nijaki, bez wyrazu, ale to dlatego, że non stop ktoś mi przeszkadzał. Wrrr już nawet popisać nie można...

sobota, 3 września 2011

Rozdział 12: Niespodziewana wizyta

John dopiero po kilkunastu dniach zauważył, że jego pasierbica zniknęła. Po chwili przypomniał sobie kałużę krwi oraz to, że próbował się jej pozbyć, raz na zawsze. W jednej chwili nie miał na kim się wyżywać. Gabrielle stała się łatwo dostępną „rozrywką”, próbą sił kogoś starszego i silniejszego nad młodszą i bezbronną osóbką, o delikatnym ale wytrwałym ciele. Tyle lat ją katował, a ona nadal żyła. Może pomimo wielu prób skończenia ze sobą, nadal miała chęć do życia? Może ciągle szukała tego „czegoś”, czego nigdy nie miała w swoim życiu?

Obudził go chłodny powiew wiatru, który przedostał się przez niedomknięte okno. Leżał rozłożony na kanapie, brudny i zaniedbany. Otworzył zaspane oczy. W ustach czuł gorycz, a w głowie szum – tak, obudził się na kacu. Był wrakiem człowieka. Oczywiście nie stał się taki z dnia na dzień. Najbardziej dała mu we znaki śmierć matki Gabrielle. Kochał ją, ale nie jej dziecko. Chciał mieć z nią własnego potomka. Kiedy się z nią związał myślał, że jakoś pogodzi się z małym bękartem i jakoś w trójkę będą wiedli sielankowe życie. Jednak tak się nie stało, Sally Diovan umarła, zostawiając mu małą córeczkę pod opieką.

Mówiono, że John leczył się psychiatrycznie, już na długo wcześniej, gdy związał się z Sally. Podobno pracował w rzeźni. Tam narodziło się jego zamiłowanie do wykańczania żywych stworzeń. Robił to na wiele sposobów, patrząc jak umierają w męczarniach. W zakładzie, w którym pracował w tajemniczych okolicznościach zaginęła dwójka pracowników. Po prostu rozpłynęli się w powietrzu, nikt ich nie widział, nikt o nich nic nie słyszał – magia.
Potem zdarzył się wypadek, zginął młody chłopak. Jego ręka została wciągnięta aż do ramienia przez maszynę do miażdżenia resztek i przerabiania tego na parówki. Zanim przyszła pomoc, wykrwawił się na śmierć. Zdarzyło się to na zmianie, na której był również John. Wszyscy, którzy byli o tej porze w pracy, zostali zwolnieni. Zakład niedługo po tym przestał istnieć. Nikt nie chciał kupować wyrobów zwierzęcych, w których może być ludzka ręka, ludzka krew. Sama myśl o tym przyprawiała o dreszcze.

John później trafił do budowlanki. Odciął się od rodziny, która była dość wpływowa w Los Angeles. Potem przyszedł alkohol i upadanie, nie fizyczne ale upadanie jako człowieka. Przestał nim być pod każdym względem. Prostytutki goszczące w domu każdego dnia, a wychodzące późno w nocy. Jego sex z nimi był brutalny, sadomasochistyczny. Bił wszystkie przychodzące tam kobiety. Traktował je jak śmieci, których nikt już nie chce. One same nie garnęły się żeby tak przychodzić. Robiły losowania, która ma tę „przyjemność” przebywania z Johnem. Gdyby nie poszły na zlecenie, alfons każdej z nich zrobiłby im pewnie gorszą rzecz niż bicie.

John zmienił się, gdy poznał Sally. Nikogo tak nie kochał, jak jej. Wychował się w domu dziecka. Nikt go nie chciał, chociaż nie był brzydkim chłopcem. Zakonnice prowadzące ośrodek nigdy go nie przytuliły, nie powiedziały miłego słowa. Później adoptowała go bogata rodzina z Los Angeles. Miał wszystko, ale też brakowało w tej rodzinie miłości, jakiegokolwiek uczucia. Kończyło się na zachowaniu umiaru i dostosowaniu do sytuacji. Adoptowano go, bo pasował do rodzinnej fotografii. Poza tym, jego macocha startowała w wyborach do parlamentu, dlatego wzięcie sieroty pod swój dach dało jej wiele cennych głosów.

Dopiero Sally naprawdę się nim zainteresowała. Nie była to miłość. Przynajmniej nie dla niej. John to wiedział. Myślał jednak, że z czasem uczucie, jakie jest między nimi rozkwitnie, stanie się czymś pięknym i wyjątkowym. Czuł się przy niej kimś innym, lepszym, doskonałym. Wraz z jej śmiercią czar prysł, wszystko zniknęło. Została mała dziewczynka do złudzenia przypominająca swoją matkę. Te same usta, oczy, nos, rysy twarzy, uszy, włosy, ten uśmiech, który tak bardzo chciał wymazać ze swojej pamięci. Wiedział, że nie może cofnąć czasu, dlatego to co czuł bolało go jeszcze bardziej.

Gabrielle nie chciała nigdy sprawiać kłopotów, ale John zawsze znalazł jakiś powód, by ją skarcić. Dlatego zaczęła wcześnie uciekać z domu. Wolała nie widzieć orgii, jakie się tam działy, nie słyszeć krzyków, nie czuć zapachu alkoholu zmieszanego z potem, krwią i spermą. Stała się dzieckiem ulicy, ukrywającym się w najciemniejszych zakamarkach Miasta Aniołów.

Mężczyzna przebudził się nie wiedząc, jaki mamy rok, miesiąc ani dzień tygodnia. Szukał w zasięgu ręki jakiejś nieopróżnionej butelki, jednak nic takiego nie znalazł. Pomyślał o Gabrielle: Gdzie jesteś mała zdziro? Zwlókł się z kanapy i wolnym krokiem poszedł do łazienki. Ogromnie chciało mu się wymiotować. Kac pojawiał się u niego zawsze, nawet gdy wypił małą ilość. Gdy już opuszczał łazienkę, trzasnął mocno drzwiami, aż popękana na nich biała farba zaczęła spadać na ziemię. Wtedy jego wzrok skierował się na podłogę tuż przy wejściu do kuchni. Zobaczył na niej wyschniętą plamę krwi. Przypomniał sobie, co zrobił Gabrielle. Uśmiechnął się w duchu na myśl, że mocno ją skatował. Był pewien, że z takimi obrażeniami daleko nie poszła. Zaraz zdał sobie sprawę, że pomimo iż była ogromnym odludkiem, ktoś mógł jej pomóc. Zmarszczył brwi i zacisnął pięści. Postanowił, że ją odszuka. A jak już to zrobi, dokończy dzieła.  Gdy zauważył krew przez chwilę poczuł ulgę, a teraz? Teraz czuł gniew i chęć zemsty, która nie wiadomo skąd się u niego pojawiła. Gabrielle przecież nie była niczemu winna.

Wiedział, że nie umarła, czuł to w sobie. Ktoś musiał jej pomóc, tylko kto? Ubrał się najbardziej schludnie, jak tylko mógł. Postanowił popytać osób na osiedlu. Może któraś babcia się nad nią zlitowała. Dzielnica, w której mieszkał była jedną z najgorszych w Los Angeles i nikt nawet nie pamiętał, jakich ma sąsiadów. Dobry wygląd równał się z dobrym wychowaniem i nastawieniem. Ludzie chętnie pomagali takim osobnikom. Panowała tutaj zasada: bądź miły dla mnie, a ja będę miły dla ciebie.
Doprowadzenie się do porządku zajęło Johnowi trzy dni, jednak zanim zauważył jej zniknięcie, był to już jej siedemnasty dzień w szpitalu. Mężczyzna przestał nawet pić, był zbyt zaangażowany podjętym działaniem. Następne pięć dni pytał ludzi w okolicy, czy nie widzieli „jego kochanej córki”. Niektórzy mimo ogromnych chęci mu nie pomogli. Nikt jej nie widział, ani o niej nie słyszał. Ostatnią rzeczą, jaka przyszła mu do głowy, to sprawdzenie szpitali. W okolicy były dwa. Można powiedzieć, że były podzielone ze względu na klasy społeczne. Jeden dla biednych, a w drugim leczyli się ci „lepsi”. John od razu odwiedził szpital dla marginesu społecznego, ale nikogo takiego o nazwisku Gabrielle Diovan nie znalazł. Trochę się wahał, czy w ogóle fatygować się wchodzić do luksusowego szpitala, ale gdy go zobaczył przeszło przez niego jakieś dziwne uczucie. W końcu to mogła być jedyna przystań dla tak skatowanej dziewczyny. Nie mogła być gdzie indziej. Raczej nie wyjechała, bo dokąd. Ona kocha Los Angeles. Ruszył śmiało do przodu. Ubrał twarz w fałszywy uśmiech i skierował się do recepcji. Przywitały go tam dwie sympatycznie wyglądające kobiety:
- W czym możemy panu pomóc? – Zapytały prawie równocześnie.
- Szukam córki. Nie mam jej zdjęcia. Zaginęła. – Dukał. – Może przywieźliście kogoś nowego o nazwisku Gabrielle Diovan?
- Proszę zaczekać. – Jedna z nich wpisała nazwisko w komputer i zaczęła szukać w dziale nowo przywiezionych. – Niestety nikogo takiego nie ma. Przykro mi. – Oznajmiła po dłuższej chwili.
John miał jednak uczucie, że Gabrielle tam jest. Coś wewnątrz niego podpowiadało mu to.
- Trudno, będę szukał dalej. – Skwitował z pozornym smutkiem, odwrócił się i zaczął odchodzić.
- Proszę zaczekać! – Usłyszał nagle, będąc już przy drzwiach.
- Pańska córka jest u nas. Wpisałam dalszą datę szukania niż tydzień. Leży na piątym piętrze.
- Naprawdę? – Udawał ojcowską troskę. – Jak się cieszę! Mogę się z nią zobaczyć? Który pokój? Kto się nią zajmuje?
- Piąte piętro, całe ono należy do doktora Edwarda Nortona. On też ma całą dokumentację. Nie wiem, dlaczego nie wklepał jeszcze historii choroby do komputera. To dziwne. Tak czy inaczej proszę tam iść i zapytać o pokój.
- Bardzo paniom dziękuję. Szalenie miło mi było panie poznać. To był prawdziwy zaszczyt. Jeszcze raz dziękuję. – Ucałował ręce obu kobietom i wsiadł do windy, która zawiozła go na piąte piętro. W reszcie nadszedł twój czas, ty mała, kłamliwa suko. Kochałem twoją matkę całym moim sercem. Jesteś do niej taka podobna. Nie wytrzymam już dłużej. Nie chce mieć świadomości, że na świecie żyje druga Sally, a ja nie mogę jej mieć. – myślał.
Drzwi windy się rozsunęły i jego oczom ukazał się wielki napis oddziału oraz długi szary korytarz. Rozglądnął się na prawo i lewo. Zobaczył w oddali kręcące się trzy pielęgniarki. Podszedł do nich ze złowieszczym błyskiem w oku.
- Przepraszam, powiedziano mi, że na tym oddziale leży Gabrielle Diovan, to moja córka. Czy mógłbym się z nią zobaczyć? Dawno jej nie widziałem, ona zaginęła. Na pewno ucieszy się ze spotkania starego ojca. – Uśmiechnął się, chcąc przekazać szczerość, której nie było ani grama.
- Tutaj nie można wchodzić. Ten oddział jest zamknięty na jakiekolwiek odwiedziny. – Odparła jedna z nich.
- Kate, pan nie widział córki od bardzo dawna, pozwólmy mu. – Dodała błagalnym wzrokiem druga.
- No nie wiem. A jak to się wyda? Nie będzie wtedy wesoło.
- Ja nic nie powiem. – Wtrącił John.
- No widzisz. Nikt się nie dowie.
- Dobrze, ale na pięć minut, nie więcej.
- Będę paniom ogromnie wdzięczny. Są panie prawdziwymi aniołami. – Znowu ta sama gatka, co w recepcji. Żadna kobieta nie mogłaby nie odwzajemnić takich komplementów.
Pielęgniarki wskazały Johnowi pokój Gabrielle, po czym ulotniły się w drugim końcu szarego korytarza. Stanął przed drzwiami do pokoju dziewczyny. Miał na twarzy szeroki uśmiech. Tym razem prawdziwy, zły. Wziął głęboki oddech i napawał się dumą. Nacisnął na klamkę i otworzył drzwi. Była tam. Widział śpiącą spokojnie dziewczynę. Wszystkie rany się zabliźniły, nie było po nich śladu. Jej ciało już nie krępowały pasy. Tak spokojna była jedynie gdy żyła jej matka, w dzieciństwie. Oddychała miarowo, równo. Wiedziała, że teoretycznie tutaj nic jej nie grozi. Na stoliku stały kwiaty. Ich zapach dochodził do każdego zakamarka pomieszczenia. Dodawał otuchy.
Teraz, kiedy wiedziała, że chce żyć, że chce skończyć raz na zawsze z przeszłością, pojawił się John. Jej największy wróg, który nigdy nie był kochającym ojczymem, tylko tyranem, nie pozwalającym jej dorastać w normalnych warunkach. Zamknął za sobą bezszelestnie drzwi. Stanął nad nią. Wpatrywał się w drobną postać dziewczyny. Zastanawiał się jak mógłby pozbawić ją życia. Zauważył na ręce wenflon. Może sporządzę ci jakąś truciznę i wstrzyknę do ciała? Umierałabyś w męczarniach. No, ale jesteś w szpitalu, ktoś może cię szybko uratować. To musi być coś doskonałego. Bez odcisków palców, bez hałasu i dość szybkie. I najważniejsze, to musi być teraz, w tej chwili. Drugi raz mogą nie pozwolić mi tutaj przyjść. A tego bym nie chciał. Jak działać to skutecznie. Nie lubię się powtarzać – myśli w jego głowie się kotłowały. Podszedł tak blisko, że mógł się pochylić nad Gabrielle i poczuć wydobywające się z jej nozdrzy ciepłe powietrze. Czuł jej zapach. Przypominał zapach kwiatów na stoliku obok, ale był inny, zmysłowy i kobiecy. Mała Gabi dorosła. Już nie była dziewczynką, a kobietą, która pięknie pachniała i równie pięknie wyglądała. Ciemne kosmyki włosów opadały na jej ramiona, delikatna cera promieniała, rzęsy ani myślały drgnąć. Zakrywały duże oczy, w których zawsze kryła się niezwykła tajemniczość. Nie czekając ani chwili wyciągnął z pod jej głowy poduszkę. Przyłożył ją gwałtownym ruchem do jej twarzy. Gabrielle obudziła się pod naciskiem puszystego przedmiotu. Rzucała się chcąc złapać łyk powietrza. Jej ręce błądziły szukając oprawcy, który chce ją pozbawić życia. Nie wiedziała, kto ją dusi, ale czuła, że może to być John. Tylko on pragnął jej śmierci. I tylko on jak nikt w świecie nie lubił mieć niedokończonych spraw. W tym wypadku taką sprawą było jej życie.
Wtedy w mieszkaniu nie miał już sił jej kopać i okładać pięściami. Był zbyt pijany. A poza tym ona straciła przytomność. Dla tego chorego psychicznie człowieka, mogło to równać się z utratą przez nią życia. Dlatego zostawił ją w kałuży krwi, zupełnie nie przejmując się jej dalszym losem. Teraz walczyła ostatkiem sił. Trwało to jakieś niecałe pięć minut, gdy opadła z sił. Ten krótki czas był dla niej wiecznością. Przestała machać rękoma, kopać nogami, jej ciało leżało już spokojnie. Walcząc o życie wyrwała ze swojego ciała parę kontrolek badających jej stan. Po jej prawej ręce ściekała krew. John odłożył z jej twarzy poduszkę. Była sina. Jednak jeszcze otwierała oczy, by zobaczyć swojego oprawcę. Zapytała: Dlaczego?
John nie odpowiedział i przyłożył znowu poduszkę. Gabrielle nie reagowała. W tej chwili w pokoju pojawił się Norton. Stał w progu i patrzył na Johna, nie wiedząc co powiedzieć. Po paru sekundach zakontraktował, co właśnie ma miejsce:
- Co pan robi? Proszę przestać! Ochrona! – Krzyczał.
Podbiegł do mężczyzny i zaczął go okładać pięściami, aż John upadł na podłogę. Po chwili zjawiła się ochrona szpitala. W odpowiedni sposób go potraktowano. Z kolei Norton zajął się już nie oddychającą Gabrielle. Błyskawicznie zjawił się respirator i podano jej tlen. Po długiej walce Gabrielle odzyskała przytomność. Ekipa ratunkowa wyszła, zostawiając Edwarda z Gabrielle.
- Dlaczego on mnie tak nienawidzi? – Zapytała po długiej chwili ciszy.
- Ciii, cichutko. – Podszedł do niej i mocno ją przytulił.
Gabrielle wtuliła się w ramiona doktora i zaczęła głośno płakać. Skryła twarz w jego białej flanelowej koszuli. Od tak dawna nie płakała, że już zapomniała jak to się robi. Próbowała być twardą. Nie płakała, gdy czuła ból, nie płakała już gdy myślała o matce. Łzy dla niej przestały istnieć, aż do tej chwili. Ona sama nie wiedziała, dlaczego teraz przyszedł jej czas na łzy. Tak długo wszystko się to w niej zbierało, że aż w końcu musiała wybuchnąć. – Już nic ci nie grozi. Ochrona się nim zajmie, przekaże policji. Został przyłapany ma gorącym uczynku. Obiecuję ci, że mu tego nie daruję. – Oznajmił stanowczo, jeszcze raz ją mocno przytulając.
Poczuła jego przyjemny zapach. Perfumy jakich używał były zarówno delikatne jak i oryginalne. Pachniały morzem, szumem wiatru, szelestem liści. Były doskonałe na każdą pogodę i okazję.
- Chcesz mi opowiedzieć wszystko?
To pytanie ją bardzo zaskoczyło. Następny człowiek poza Tomo się nią zainteresował. Kogoś obchodził jej los.
- A nie musi pan iść do innych pacjentów?
- Jaki pan? I nie, nie muszę.
- Dobrze. To ja chcę ci wszystko opowiedzieć. Zrzucić ciężar jaki noszę w sobie przez kilkanaście lat...

_____________

No i jest kolejny rozdział.
Następny nie wiem kiedy będzie, bo zaczął się wrzesień, a z nim obowiązki :( 
W miarę możliwości postaram się jednak nie zaniedbywać tego opowiadania... zobaczymy czy mi się uda :D